22 grudnia 2011
Przy piecu
Pierwszy dzień zimy. Pierwszy dzień odpoczynku po trzech intensywnych miesiącach. Z czasem zrobiło się trudniej, bardziej sennie, męczliwie. Dlatego napycham głowę magicznymi opowieściami. Książka od Beaty, „Biegnąca z wilkami” w dłoni. Racjonalizm niech na chwilę odejdzie, niech pozwoli na głęboki oddech i nierealne marzenia. A to wszystko grzejąc się przy piecu.
23 listopada 2011
Tomasz Mann „Czarodziejska góra”
Zastanawiam się nad tym, czy to Hans był ciekawą postacią czy to Autor z przeciętnej postaci uczynił niezwykłą dzięki swojemu pisaniu - dostojnemu, dokładnemu, inteligentnemu i pełnemu wyrafinowanego humoru. Takie połączenie sprawiło, że czytając Czarodziejską górę, miałam wrażenie obcowania z czymś wyższym. Nie powiem, żeby mnie ta książka nie wymęczyła, szczególnie dysputy Settembriniego i Naphty. Ale nie mogłam jej porzucić. Czekałam na to, aż Castorp przestanie być zniewieściałym, leniwym chłopcem. Oczy zapłonęły mi pod koniec pierwszego tomu, kiedy odważył się ujawnić swoje uczucia. Potem obserwowałam kształtowanie się jego poglądów. Po przyjeździe do Davos był tylko uczniem, a z biegiem czasu zaczął myśleć samodzielnie i ta przemiana bardzo mi się podobała. Zakończenie natomiast, chociaż nie było szczęśliwe, sprawiło mi ulgę. Pomyślałam sobie: tak, to prawdziwy mężczyzna. Mądry i odważny, więc warto było zagłębić się w jego historię.
Tomasz Mann wydaje się być interesującym człowiekiem. Dawniej bardzo spodobała mi się jego Śmierć w Wenecji (którą lubię porównywać z Lolitą Nabokova). Po Czarodziejską górę sięgnęłam dlatego, że poleciła mi ją przyjaciółka, jako jedną z jej ulubionych książek.
Jeśli chodzi o takie pomysły, jak porównywanie góry do sytuacji Europy itd. to zupełnie tego nie widziałam. Raczej zobaczyłam u Hansa strach przed życiem (góra rzeczywiście była czarodziejska, wciągała coraz to nowych ludzi niczym czarna dziura), a jego historię jako rozwój osobowości pod wpływem inspirujących ludzi. Odnosiłam też wrażenie, że Autor z lekkością bawi się słowem. Lubię czuć coś takiego, bo ważny (może najważniejszy?) jest dla mnie język. Śmiem twierdzić, że ze zwyczajnej historii można uczynić niesamowitą, posługując się błyskotliwym językiem.
Dodam jeszcze, że Mann kojarzy mi się trochę z Bergmanem. Obaj są dosyć poważni, ale w pewnych momentach dają patelnią w twarz. Czasem dowalą pesymistycznym wnioskiem, czasem dostojność przerywają odsłaniając żartobliwe, wstydliwe aspekty życia. Chętnie bym obejrzała Czarodziejską górę w reżyserii Bergmana.
Davos
Tomasz Mann wydaje się być interesującym człowiekiem. Dawniej bardzo spodobała mi się jego Śmierć w Wenecji (którą lubię porównywać z Lolitą Nabokova). Po Czarodziejską górę sięgnęłam dlatego, że poleciła mi ją przyjaciółka, jako jedną z jej ulubionych książek.
Jeśli chodzi o takie pomysły, jak porównywanie góry do sytuacji Europy itd. to zupełnie tego nie widziałam. Raczej zobaczyłam u Hansa strach przed życiem (góra rzeczywiście była czarodziejska, wciągała coraz to nowych ludzi niczym czarna dziura), a jego historię jako rozwój osobowości pod wpływem inspirujących ludzi. Odnosiłam też wrażenie, że Autor z lekkością bawi się słowem. Lubię czuć coś takiego, bo ważny (może najważniejszy?) jest dla mnie język. Śmiem twierdzić, że ze zwyczajnej historii można uczynić niesamowitą, posługując się błyskotliwym językiem.
Dodam jeszcze, że Mann kojarzy mi się trochę z Bergmanem. Obaj są dosyć poważni, ale w pewnych momentach dają patelnią w twarz. Czasem dowalą pesymistycznym wnioskiem, czasem dostojność przerywają odsłaniając żartobliwe, wstydliwe aspekty życia. Chętnie bym obejrzała Czarodziejską górę w reżyserii Bergmana.
Davos
20 listopada 2011
Duchy i demony
Zajmuję się teraz, obok neuropsychologii, także bardziej zabawnymi rzeczami. Na etnologii będę pisać pracę o demonach wodnych w mitologii słowiańskiej. Dlatego ostatnio wpadają mi w ręce różne ciekawe książki. Jedna z nich to "Duchy i demony" Wilhelma Gaja-Piotrowskiego. Urzekły mnie ilustracje i podpisy pod nimi. Pozwolę sobie wkleić kilka zdjęć. Na początek jakże proste stwierdzenie dotyczące Śmierci.
I jeszcze kilka ciekawych stworzeń.
W innej książce pt. „Religia Słowian” Andrzeja Szyjewskiego przeczytałam za to, że „Mitologia i doktryna religijna pełnią tę samą funkcję – bronią przed destrukcyjnymi efektami rozumu”. Zastanawiam się nad tymi słowami od dawna. Olbrzymia wyobraźnia i mechanizmy obronne działały przecież u człowieka od zawsze. Sprawiały, że potrzebował wiary w istoty, które się nim zaopiekują i które można przebłagać odpowiednimi zabiegami, przejmując kontrolę (chociaż jej część) nad swoim życiem. Żałosne? E tam. Ludzkie:-)
I jeszcze kilka ciekawych stworzeń.
W innej książce pt. „Religia Słowian” Andrzeja Szyjewskiego przeczytałam za to, że „Mitologia i doktryna religijna pełnią tę samą funkcję – bronią przed destrukcyjnymi efektami rozumu”. Zastanawiam się nad tymi słowami od dawna. Olbrzymia wyobraźnia i mechanizmy obronne działały przecież u człowieka od zawsze. Sprawiały, że potrzebował wiary w istoty, które się nim zaopiekują i które można przebłagać odpowiednimi zabiegami, przejmując kontrolę (chociaż jej część) nad swoim życiem. Żałosne? E tam. Ludzkie:-)
14 listopada 2011
List z przyszłości
Pewnej nocy puściłam wodze fantazji i wyobraziłam sobie, że jestem stara...
Kraków, 22.10.2054
Drogi M,
To bardzo miłe, że o mnie jeszcze pamiętasz. Minęło tyle czasu…
Po śmierci Pawła długo nie mogłam dojść do siebie, trochę mieszkałam u Julii, teraz już jest lepiej, wróciłam do swojego mieszkania i nawet przyzwyczaiłam się do samotności. Do Julii jeżdżę czasami, żeby pomagać przy Aneczce. Ania to moja 2-letnia wnuczka. Mieszkają blisko z Jackiem, ojcem Ani, na Wzgórzach Krzesławickich.
Często wracam do przeszłości. Przypominam sobie młodość, kiedy nie mogliśmy dojść do porozumienia. To dziwne, bo teraz nie spieram się już właściwie z nikim. Nawet pies sąsiadki załatwiający się pod oknem przestał mnie irytować, a zaczął bawić.
Wrażeń dostarczają mi pacjenci. Po przerwie wróciłam do pracy, przychodzą do mnie młodzi ludzie z trudnych domów, poharatani przez los. Mam dla nich jeszcze więcej czułości niż przedtem. Nie umiem zrezygnować z pracy. Chciałabym, żeby wiedzieli to, co ja już wiem. Cierpliwie czekam na ich przemiany.
„W poszukiwaniu straconego czasu” to naprawdę dobra książka. Nie czytając jej, spierałam się wcześniej, że musi być nudna, podobnie jak z filmem Lisbon Story, który uznałam za nudny, a później za cudowny. Widać przez całe życie człowiek do czegoś dorasta. A do niektórych rzeczy nie dorośnie nigdy, bo nie starczy mu czasu. To przerażające i frapujące zarazem.
Myślałam ostatnio nad moralnością tego, co robiliśmy. Może Cię zaskoczę, ale uznaję, że to było w porządku. W młodym wieku wiele rzeczy jest dobrych, które potem robią się śmieszne albo niemożliwe. Dlatego niczego nie żałuję. Przeciwnie, gdyby można było cofnąć czas, zrobiłabym to z przyjemnością jeszcze raz. Ach, jak miło by było mieć znowu taką skórę jak wtedy.
Paweł nigdy nie dowiedział się o naszym spotkaniu w lipcu 18. roku. Kochałam go wielką miłością, choć nie tak szaloną jaką dawno temu kochałam Ciebie. Zwiedziliśmy z Pawłem trochę świata, śmialiśmy się z tych samych rzeczy i rozmawialiśmy codziennie. Nie praktykował wprawdzie jako psycholog, ale potrzebę rozmawiania miał dużą, skrzywienie po studiach, zresztą jakże pożyteczne. Stałam się przy nim dojrzałą kobietą, różnica wieku robiła swoje. Był świetnym ojcem, Julia miała przy nim to wszystko, czego ja nie miałam przy swoim. Było nam cudownie. Aż do wiosny 49, kiedy dowiedzieliśmy się o jego chorobie. Co za ironia, nigdy nie palił, a umarł na raka płuc. Na szczęście nie trwało to długo.
Nie dowiedział się o nas, bo nie było po co go tym obarczać. Wspomnienie tamtego lipcowego dnia i tak długo mnie dręczyło. Ale za jakiś czas zaczęło się układać, zaszłam w ciążę i nie było powodu, żeby przerywać szczęście. Pamiętasz, obiecaliśmy sobie wtedy, że już nikogo nie skrzywdzimy i dotrzymaliśmy słowa.
Czy Małgorzata jest nadal Twoją żoną? Jak Twoje zdrowie?
Z Twojego listu nie mogłam niczego wywnioskować, był bardzo tajemniczy. I jednak dobrze, że mieszkam tutaj od 25 lat i że dotarł do mnie ten list.
Pozdrawiam ciepło,
A.
Kraków, 22.10.2054
Drogi M,
To bardzo miłe, że o mnie jeszcze pamiętasz. Minęło tyle czasu…
Po śmierci Pawła długo nie mogłam dojść do siebie, trochę mieszkałam u Julii, teraz już jest lepiej, wróciłam do swojego mieszkania i nawet przyzwyczaiłam się do samotności. Do Julii jeżdżę czasami, żeby pomagać przy Aneczce. Ania to moja 2-letnia wnuczka. Mieszkają blisko z Jackiem, ojcem Ani, na Wzgórzach Krzesławickich.
Często wracam do przeszłości. Przypominam sobie młodość, kiedy nie mogliśmy dojść do porozumienia. To dziwne, bo teraz nie spieram się już właściwie z nikim. Nawet pies sąsiadki załatwiający się pod oknem przestał mnie irytować, a zaczął bawić.
Wrażeń dostarczają mi pacjenci. Po przerwie wróciłam do pracy, przychodzą do mnie młodzi ludzie z trudnych domów, poharatani przez los. Mam dla nich jeszcze więcej czułości niż przedtem. Nie umiem zrezygnować z pracy. Chciałabym, żeby wiedzieli to, co ja już wiem. Cierpliwie czekam na ich przemiany.
„W poszukiwaniu straconego czasu” to naprawdę dobra książka. Nie czytając jej, spierałam się wcześniej, że musi być nudna, podobnie jak z filmem Lisbon Story, który uznałam za nudny, a później za cudowny. Widać przez całe życie człowiek do czegoś dorasta. A do niektórych rzeczy nie dorośnie nigdy, bo nie starczy mu czasu. To przerażające i frapujące zarazem.
Myślałam ostatnio nad moralnością tego, co robiliśmy. Może Cię zaskoczę, ale uznaję, że to było w porządku. W młodym wieku wiele rzeczy jest dobrych, które potem robią się śmieszne albo niemożliwe. Dlatego niczego nie żałuję. Przeciwnie, gdyby można było cofnąć czas, zrobiłabym to z przyjemnością jeszcze raz. Ach, jak miło by było mieć znowu taką skórę jak wtedy.
Paweł nigdy nie dowiedział się o naszym spotkaniu w lipcu 18. roku. Kochałam go wielką miłością, choć nie tak szaloną jaką dawno temu kochałam Ciebie. Zwiedziliśmy z Pawłem trochę świata, śmialiśmy się z tych samych rzeczy i rozmawialiśmy codziennie. Nie praktykował wprawdzie jako psycholog, ale potrzebę rozmawiania miał dużą, skrzywienie po studiach, zresztą jakże pożyteczne. Stałam się przy nim dojrzałą kobietą, różnica wieku robiła swoje. Był świetnym ojcem, Julia miała przy nim to wszystko, czego ja nie miałam przy swoim. Było nam cudownie. Aż do wiosny 49, kiedy dowiedzieliśmy się o jego chorobie. Co za ironia, nigdy nie palił, a umarł na raka płuc. Na szczęście nie trwało to długo.
Nie dowiedział się o nas, bo nie było po co go tym obarczać. Wspomnienie tamtego lipcowego dnia i tak długo mnie dręczyło. Ale za jakiś czas zaczęło się układać, zaszłam w ciążę i nie było powodu, żeby przerywać szczęście. Pamiętasz, obiecaliśmy sobie wtedy, że już nikogo nie skrzywdzimy i dotrzymaliśmy słowa.
Czy Małgorzata jest nadal Twoją żoną? Jak Twoje zdrowie?
Z Twojego listu nie mogłam niczego wywnioskować, był bardzo tajemniczy. I jednak dobrze, że mieszkam tutaj od 25 lat i że dotarł do mnie ten list.
Pozdrawiam ciepło,
A.
30 października 2011
Czarodziej
Pojawił się nowy, ważny człowiek w moim życiu. Ma na imię Cezary i ma 2,5 roku (Marcin miał 25, przecinek jednak sporo zmienia). Ma całą listę chorób i dzielną, sympatyczną mamę. Trzymajcie kciuki, żeby mnie oboje polubili. Stresik oczywiście mam, jak zawsze przed poznawaniem ludzi, a tutaj jeszcze dodatkowe wyzwanie, bo nigdy nie zajmowałam się takim małym dzieckiem, tym bardziej chorym. Ale wyzwaniom trzeba stawiać czoła, nawet jak jest lęk, prawda? Do Czarodzieja idę znowu w czwartek. Wkrótce podpiszę też umowę na rok.
16 października 2011
O nim będę pisać
Bliskie osoby wręczają mi odpowiednie przedmioty. Odpowiednie książki, odpowiednie gadżety i odpowiednie hedonistyczne przyrządy. Wiedzą nawet, jakie piwo będę pić najchętniej (tuning Magdaleny). Piszę o tym przy okazji mojego nowego pomysłu na temat magisterki. Ciągle twórczość, ciągle poezja, ale już nie badania lubelskich twórców, a właśnie on. Moja niezdrowa fascynacja licealna, która nigdy nie zniknęła. Mój guru, mój patologiczny, dawno zmarły przyjaciel. O nim będę pisać. O jego osobowości, jego wewnętrznej zgniliźnie. A potem zawiozę tą pracę do Wrocławia, położę na jego grobie i napiję się wódki.
14 października 2011
Październik
Nastały czasy, kiedy o 23 znosi mnie sen. Szok dwukierunkowy trwa, lekko nie jest, ale zrezygnować nie mogę, zbyt ciekawe rzeczy dzieją się na etnologii. Na psychologii za to anatomia mózgu, interesujące, ale dla humanistki także trudne. Edukację próbuję połączyć z bujnym życiem towarzyskim i jak na razie mi się to udaje. Spotkania z Anną dało radę wcisnąć gdzieś rano. Tak jakby jestem szczęśliwa. W takim pędzie. Dziwne. :-)
9 października 2011
Alina i Edward
Szybka akcja, żeby się Alinka nie męczyła z tęsknoty. Kupiłam Edwarda z hodowli pewnego pasjonata, który niestety niedawno zmarł. Miał dwieście kanarków, prowadził księgi lęgów (Edward wykluł się 31 marca tego roku), zdobył wiele medali i pucharów na wystawach. Córka tego pana wyprzedaje prawie całą hodowlę. Wyjaśniła mi, że kolor obrączki oznacza wiek ptaka i odkryłam, że Alina ma 2 lata, a nie jak twierdziła pani w sklepie rok. Oby teraz wszystko poszło dobrze...
5 października 2011
Balladyna i Alina
Po długich poszukiwaniach wreszcie są u mnie. W pierwszych chwilach były nieśmiałe, ale szybko poczuły się lepiej. Znają się dobrze, bo mieszkały razem w sklepie zoologicznym. Alina to modnisia, nawet teraz przegląda się w lusterku. Balladyna za to jest spokojniejsza, ale ma to "coś" w sobie :D. Przedstawiam moje kanarzyce.
Dopisek z dnia 9 października:
BALLADYNA ZDECHŁA. Prawdopodobnie była chora już w momencie kupienia. Szukam towarzysza dla Aliny, bo tęskni za nią.
Dopisek z dnia 9 października:
BALLADYNA ZDECHŁA. Prawdopodobnie była chora już w momencie kupienia. Szukam towarzysza dla Aliny, bo tęskni za nią.
2 października 2011
Dwa zdjęcia
Patrzę na swoje zdjęcie. Chyba maturalna klasa albo trochę po. Dębliński wiadukt. Węższe uda, mniejsze piersi, za to pod warstwą fluidu większy trądzik. Uśmiech raczej ten sam. Włosy podobne do dzisiejszych. Ładna pogoda, lekkie ubranie, pamiętam, że byłam wtedy zakochana.
Porównuję dwie wersje mnie, jak gdybym oglądała obrazy w zupełnie różnych stylach, jeden z rozdygotanych plamek, a drugi z wyraźnie zaznaczonymi konturami. Dwie Aleksandry z innych bajek.
I chociaż szanuję tamtą dawniejszą, jej ideały, myśli, to jest tyle rzeczy, o których chciałabym jej powiedzieć. Może przestrzec, a może bardziej uspokoić, że błędy swoje i innych można wybaczyć, że do pewnych sytuacji musi dojść, żeby nastąpiły zmiany, że to cudowne, że wtedy była szczęśliwa z jakichś powodów, ale w przyszłości będzie szczęśliwa z innych.
A teraz patrzę na swoje aktualne zdjęcie. Bardzo ciekawi mnie, co pomyślę o nim za kilka lat.
Porównuję dwie wersje mnie, jak gdybym oglądała obrazy w zupełnie różnych stylach, jeden z rozdygotanych plamek, a drugi z wyraźnie zaznaczonymi konturami. Dwie Aleksandry z innych bajek.
I chociaż szanuję tamtą dawniejszą, jej ideały, myśli, to jest tyle rzeczy, o których chciałabym jej powiedzieć. Może przestrzec, a może bardziej uspokoić, że błędy swoje i innych można wybaczyć, że do pewnych sytuacji musi dojść, żeby nastąpiły zmiany, że to cudowne, że wtedy była szczęśliwa z jakichś powodów, ale w przyszłości będzie szczęśliwa z innych.
A teraz patrzę na swoje aktualne zdjęcie. Bardzo ciekawi mnie, co pomyślę o nim za kilka lat.
1 października 2011
Baraka, z arabskiego błogosławieństwo
Filmweb wywnioskował, że Baraka jest na 94% w moim guście i nie pomylił się. Te obrazy mnie zachwyciły, przeraziły i wywołały wstręt (tutaj przykładem niech będzie dopalające się ciało nad Gangesem). Ron Fricke ukazał kulturę i przyrodę 24 krajów. Jakie to niesamowite, że to wszystko to NASZ świat. Wspólny, chociaż tak bardzo różnorodny. Może to banalnie brzmi. Ale czy na co dzień zastanawiamy się nad tym, że my wszyscy jesteśmy ludźmi z takimi samymi prawami, że nasze zwyczaje i wierzenia są tak samo ważne? Nawet psychologia najczęściej zamyka się w obrębie kultury zachodu, o psychice ludzi innych kultur nie umiemy zbyt wiele powiedzieć. To film o tym, jak bardzo zmieniliśmy ziemię, jaki wpływ wywarliśmy sami na siebie i jak piękny jest świat, którego jeszcze człowiek nie zniszczył (majestatyczne góry na początku). I dobrze, że nie pada tam ani jedno słowo. Po prostu wow.
30 września 2011
Wynaturzenia
***
dobra butelko
tak pięknie stoisz
na stole pośród burdelu
- duszy i śmieci z poprzedniego dnia
zaraz cię przechylę
i ukoisz nerwy
przeszłość stanie się białym balonem
im więcej ciebie, tym jego więcej
aż zrobi się bezbarwny
i prawie nie będzie go widać
zaraz cię przechylę
dostojna damo
bo tak boli
tak boli
supernowa
być gwiazdą
pierdolnąć
nie patrzeć że drzewa
że ludzie
cienka nić ewolucji
która ich połączyła
przez moment
nie szanować niczego
poczuć rozkosz
bezmyślną i wielką
być gwiazdą
pierdolnąć
dobra butelko
tak pięknie stoisz
na stole pośród burdelu
- duszy i śmieci z poprzedniego dnia
zaraz cię przechylę
i ukoisz nerwy
przeszłość stanie się białym balonem
im więcej ciebie, tym jego więcej
aż zrobi się bezbarwny
i prawie nie będzie go widać
zaraz cię przechylę
dostojna damo
bo tak boli
tak boli
supernowa
być gwiazdą
pierdolnąć
nie patrzeć że drzewa
że ludzie
cienka nić ewolucji
która ich połączyła
przez moment
nie szanować niczego
poczuć rozkosz
bezmyślną i wielką
być gwiazdą
pierdolnąć
21 września 2011
22 !
Z okazji 22 urodzin życzę sobie, aby spełniały się moje małe marzenia,
zapału i ciągle nowych pomysłów,
żebym wyjechała w daleką podróż,
dowiedziała się wielu ciekawych rzeczy,
żebym mogła pisać bez niepotrzebnych zahamowań,
aby moja wątroba wytrzymała czas studiów,
żebym została poliglotką (tak, nowe, absurdalne marzenia też są fajne :D)
i spotkała kiedyś miłość… :-)
Składam życzenia ciepła i uśmiechu małej Oli, która we mnie jest.
zapału i ciągle nowych pomysłów,
żebym wyjechała w daleką podróż,
dowiedziała się wielu ciekawych rzeczy,
żebym mogła pisać bez niepotrzebnych zahamowań,
aby moja wątroba wytrzymała czas studiów,
żebym została poliglotką (tak, nowe, absurdalne marzenia też są fajne :D)
i spotkała kiedyś miłość… :-)
Składam życzenia ciepła i uśmiechu małej Oli, która we mnie jest.
18 września 2011
Dziecięca utopia
Pamiętacie ten wiersz Jana Brzechwy?
Na Wyspach Bergamutach
Na Wyspach Bergamutach
Podobno jest kot w butach,
Widziano także osła,
Którego mrówka niosła,
Jest kura samograjka
Znosząca złote jajka,
Na dębach rosną jabłka
W gronostajowych czapkach,
Jest i wieloryb stary,
Co nosi okulary,
Uczone są łososie
W pomidorowym sosie
I tresowane szczury
Na szczycie szklanej góry,
Jest słoń z trąbami dwiema
I tylko... wysp tych nie ma.
Uwielbiałam go, a dzisiaj sobie o nim przypomniałam. Najbardziej fascynowały mnie te szklany góry. Myślałam sobie, że musiałyby być bardzo ładne. Pamiętam pauzę, którą robiła mama w ostatnim wersie i ten beztrosko-smutny ton, w jakim oznajmiała, że "wysp tych nie ma". Mam jeszcze w głowie obraz sfatygowanej książeczki. Bardzo miłe wspomnienie.
Znalazłam fajną ilustrację do tego wiersza autorstwa Agaty Dudek. Pochodzi ze strony STGU.
Na Wyspach Bergamutach
Na Wyspach Bergamutach
Podobno jest kot w butach,
Widziano także osła,
Którego mrówka niosła,
Jest kura samograjka
Znosząca złote jajka,
Na dębach rosną jabłka
W gronostajowych czapkach,
Jest i wieloryb stary,
Co nosi okulary,
Uczone są łososie
W pomidorowym sosie
I tresowane szczury
Na szczycie szklanej góry,
Jest słoń z trąbami dwiema
I tylko... wysp tych nie ma.
Uwielbiałam go, a dzisiaj sobie o nim przypomniałam. Najbardziej fascynowały mnie te szklany góry. Myślałam sobie, że musiałyby być bardzo ładne. Pamiętam pauzę, którą robiła mama w ostatnim wersie i ten beztrosko-smutny ton, w jakim oznajmiała, że "wysp tych nie ma". Mam jeszcze w głowie obraz sfatygowanej książeczki. Bardzo miłe wspomnienie.
Znalazłam fajną ilustrację do tego wiersza autorstwa Agaty Dudek. Pochodzi ze strony STGU.
10 września 2011
Mam promotora!
No i nie będzie magisterki z neuropsychologii. Uznałam, że i tak będę się dużo o niej uczyć, a że trochę interesuje mnie psychologia twórczości (głównie w patologii), więc wybrałam się do kogoś, kto jest specjalistą w tej dziedzinie. To ciekawa persona, jest emerytowanym profesorem psychologii, malarzem i poetą. Poleciła mi go starsza koleżanka. Poprosiłam, żeby został moim promotorem i zgodził się :-). Na początku października mam się do niego zgłosić i powiedzieć, w którą stronę chcę pójść. Wcześniej myślałam nad plastyczną ekspresją schizofreników, ale to trudne do zbadania, w zasadzie niewykonalne, bo pacjenci są szpikowani ogromną ilością leków i na pewno niczego nie tworzą spontanicznie. Potem myślałam o rysunkach zaburzonych dzieci. Ale może coś bardziej „mojego”? Może poezja? Przebadać lubelskich poetów, co z nimi nie tak – to by mogło być ciekawe :-). Zastanowię się jeszcze.
9 września 2011
Haruki Murakami „Norwegian Wood”
Beznamiętny, depresyjny ton Murakamiego. Już myślałam, że pozostawi mnie z obrazem niezliczonej ilości samobójstw, że mnie na koniec pognębi. Ale pozwolił mi odetchnąć. To bardzo smutna książka, ale smutna w taki sposób, że można to znieść, że chce się to znosić i czytać dalej. Autor opisuje w znośny sposób depresję? Czy może stworzył stoickiego bohatera i stąd taki efekt?
Samotność, która dla Watanabego była zwyczajna, w pewnym sensie oswojona, dla mnie jest kompletną abstrakcją, może dlatego jego osobowość wydawała mi się interesująca. Po przeczytaniu tej książki upewniłam się w tym, że nie umiem być sama. Jasne, że czasem miło jest pobyć samej, pomyśleć, poczytać, ale na dłuższą metę samotne spędzanie dni jest dla mnie przerażające. Podziwiam takie osoby jak bohater, bo on nawet nudzić potrafił się spokojnie. A mnie zaraz szlag trafia, kiedy się nudzę.
Autor średnio wierzy w moc psychiatrii, to przygnębiające. Wolę koncentrować się na tym, że choremu psychicznie można pomóc. Książka boleśnie przypomina, że nie zawsze. Ma facet rację, ale ten nadmiar samobójstw, dla mnie jako Polki, jest dosyć niezrozumiały. No ale w Japonii wysoki wskaźnik, niech mu będzie. Poza tym realizmem do bólu, czasem zdarzały się fragmenty pełne emocjonalności, może nawet ekstatyczności, jeśli mogę to tak nazwać. I odrobina perwersji także była na miejscu (np. scena erotyczna nauczycielki gry na pianinie i jej 13-letniej uczennicy, warto dodać, że stroną aktywną była uczennica). Dialogi dziwne, ale nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie.
Ta książka mnie uspokajała. Jestem zmarzluchem, ale czasem wychodziłam na ganek i tam ją czytałam. Szumiały drzewa, a ja czytałam o tym, że Watanabe się nudzi i co dokładnie robi. Wtedy uspakajała mnie jeszcze bardziej. A, i okładka bardzo ładna :-).
Samotność, która dla Watanabego była zwyczajna, w pewnym sensie oswojona, dla mnie jest kompletną abstrakcją, może dlatego jego osobowość wydawała mi się interesująca. Po przeczytaniu tej książki upewniłam się w tym, że nie umiem być sama. Jasne, że czasem miło jest pobyć samej, pomyśleć, poczytać, ale na dłuższą metę samotne spędzanie dni jest dla mnie przerażające. Podziwiam takie osoby jak bohater, bo on nawet nudzić potrafił się spokojnie. A mnie zaraz szlag trafia, kiedy się nudzę.
Autor średnio wierzy w moc psychiatrii, to przygnębiające. Wolę koncentrować się na tym, że choremu psychicznie można pomóc. Książka boleśnie przypomina, że nie zawsze. Ma facet rację, ale ten nadmiar samobójstw, dla mnie jako Polki, jest dosyć niezrozumiały. No ale w Japonii wysoki wskaźnik, niech mu będzie. Poza tym realizmem do bólu, czasem zdarzały się fragmenty pełne emocjonalności, może nawet ekstatyczności, jeśli mogę to tak nazwać. I odrobina perwersji także była na miejscu (np. scena erotyczna nauczycielki gry na pianinie i jej 13-letniej uczennicy, warto dodać, że stroną aktywną była uczennica). Dialogi dziwne, ale nie przeszkadzało mi to, wręcz przeciwnie.
Ta książka mnie uspokajała. Jestem zmarzluchem, ale czasem wychodziłam na ganek i tam ją czytałam. Szumiały drzewa, a ja czytałam o tym, że Watanabe się nudzi i co dokładnie robi. Wtedy uspakajała mnie jeszcze bardziej. A, i okładka bardzo ładna :-).
13 sierpnia 2011
Sceny z życia andropauzalnego
Dwie historie starzejących się, zdradzających długoletnie partnerki mężczyzn. Zawiedzione kobiety, rozedrgani świeżym napływem namiętności kochankowie, zagubione młode siksy. Tylko gdzie tu miejsce na literaturę?
Zadaję sobie pytanie, po co w ogóle powstała ta książka? Było trochę trafnych metafor, trochę realizmu w szarpaniu się bohaterów z nudą dnia codziennego, w szukaniu czegoś, co wyrwałoby ich z odrętwienia. Było trochę opisów erotycznych scen. I to wszystko. Taki obyczajowy porno harlequin. Mam przeczucie, że ulubione romanse mojej babci są napisane z większym jajem.
Język Gretkowskiej i Pietuchy są tak podobne, że czasami zapominałam, że nie czytam już jej, tylko jego. Historie bliźniaczo do siebie podobne, usprawiedliwiające męską zdradę. Historie, które można skwitować jednym zdaniem: Takie jest życie. Większej filozofii tutaj nie widzę. Chyba że nie mam prawa jej widzieć, bo jest to książka wyłącznie po to, żeby zapchać czas. Poczytać coś w stylu historii z „Sukcesów i porażek”, ale żeby starczyło na dłużej.
A może Gretkowska pokazała w innej książce, co potrafi? Ale cóż, w bibliotece wybrało mi się taką. Nie zachęciła mnie, żeby sięgnąć po jeszcze. A co do jej partnera, psychoterapeuty - oczekiwałam większej głębi.
Zadaję sobie pytanie, po co w ogóle powstała ta książka? Było trochę trafnych metafor, trochę realizmu w szarpaniu się bohaterów z nudą dnia codziennego, w szukaniu czegoś, co wyrwałoby ich z odrętwienia. Było trochę opisów erotycznych scen. I to wszystko. Taki obyczajowy porno harlequin. Mam przeczucie, że ulubione romanse mojej babci są napisane z większym jajem.
Język Gretkowskiej i Pietuchy są tak podobne, że czasami zapominałam, że nie czytam już jej, tylko jego. Historie bliźniaczo do siebie podobne, usprawiedliwiające męską zdradę. Historie, które można skwitować jednym zdaniem: Takie jest życie. Większej filozofii tutaj nie widzę. Chyba że nie mam prawa jej widzieć, bo jest to książka wyłącznie po to, żeby zapchać czas. Poczytać coś w stylu historii z „Sukcesów i porażek”, ale żeby starczyło na dłużej.
A może Gretkowska pokazała w innej książce, co potrafi? Ale cóż, w bibliotece wybrało mi się taką. Nie zachęciła mnie, żeby sięgnąć po jeszcze. A co do jej partnera, psychoterapeuty - oczekiwałam większej głębi.
10 sierpnia 2011
To już rok
Minął rok, od kiedy odszedł Marcin. Odwiedziłam dzisiaj jego rodziców, razem byliśmy na mszy, cmentarzu, a potem u nich w domu.
Wielki, rodzinny pomnik… poważny… tak bardzo kontrastuje z jego osobą. Dlatego nie bywam tam zbyt często. Wolę rozmawiać z jego rodzicami, wspominać dobre, zabawne chwile.
Dziwne, że wcześniej miałam pomysł, żeby ten dzień spędzić inaczej niż u nich. Czułam, że jestem w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie. Zawsze czuję się u nich dobrze, ale dzisiejszy dzień był wyjątkowy. To spotkanie było mi bardzo potrzebne.
Trudne emocje pogłaskane przez spokój.
Wielki, rodzinny pomnik… poważny… tak bardzo kontrastuje z jego osobą. Dlatego nie bywam tam zbyt często. Wolę rozmawiać z jego rodzicami, wspominać dobre, zabawne chwile.
Dziwne, że wcześniej miałam pomysł, żeby ten dzień spędzić inaczej niż u nich. Czułam, że jestem w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie. Zawsze czuję się u nich dobrze, ale dzisiejszy dzień był wyjątkowy. To spotkanie było mi bardzo potrzebne.
Trudne emocje pogłaskane przez spokój.
9 sierpnia 2011
Ciuchcia przejeżdżająca przez układ nerwowy
Szukanie artyzmu w filmie „Decasia” przypominało mi próby zrozumienia, że kibel albo butelka obdarta z naklejki mogą być sztuką. Muzyka okropna, niczym ciuchcia przejeżdżająca przez układ nerwowy, kojarzyła mi się z rozkładem osobowości.
Inna myśl była taka, że film z tą muzyką, a obrazami z własnego życia nadawałby się do wyświetlenia na sądzie ostatecznym. Drgające plamy zapełniałyby momenty przykrego oczekiwania na to, co wyświetli się dalej.
Nasuwa mi się porównanie z „Koyaanisqatsi”. Jednak ten drugi miał przekaz, muzyka współgrała z obrazami. Snuł opowieść o konflikcie człowieka z naturą. Tu przekazu po prostu nie ma. Obrazy są przypadkowe, dźwięki piłują mózg przez godzinę. Może na tym polega surrealizm w filmie. Może odnalazłyby się tutaj jakieś motywy układające się w całość, gdyby się postarać. Przecież podobno sny można zrozumieć, a chodzi chyba o podświadomość. Ale to było nudne.
Jestem na nie.
Inna myśl była taka, że film z tą muzyką, a obrazami z własnego życia nadawałby się do wyświetlenia na sądzie ostatecznym. Drgające plamy zapełniałyby momenty przykrego oczekiwania na to, co wyświetli się dalej.
Nasuwa mi się porównanie z „Koyaanisqatsi”. Jednak ten drugi miał przekaz, muzyka współgrała z obrazami. Snuł opowieść o konflikcie człowieka z naturą. Tu przekazu po prostu nie ma. Obrazy są przypadkowe, dźwięki piłują mózg przez godzinę. Może na tym polega surrealizm w filmie. Może odnalazłyby się tutaj jakieś motywy układające się w całość, gdyby się postarać. Przecież podobno sny można zrozumieć, a chodzi chyba o podświadomość. Ale to było nudne.
Jestem na nie.
25 lipca 2011
One Lovely Blog Award
Biorę udział w zabawie, która polega na napisaniu o sobie 7 rzeczy, jakich mogą nie wiedzieć czytelnicy mojego bloga. Nominował mnie snoopy. Ja zapraszam leelooo i frustratkę.
1. Kiedy byłam w liceum, mój dobry znajomy, wtedy jeszcze pan Michał, zapytał mnie czy zechciałabym przychodzić na klub filmowy. Wahałam się, bo filmy mnie wtedy nieszczególnie interesowały, znałam tylko mdłe amerykańskie obyczajówki. Na początku obejrzeliśmy 21 gramów i coś Almodovara. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez filmów.
2. Moim wielkim marzeniem jest posiadanie córeczki. Oczywiście w dalekiej przyszłości.
3. Decyzję o pójściu na studia psychologiczne podjęłam w gimnazjum. Koledzy z klasy znęcali się wtedy na mnie, łącznie z popychaniem na korytarzu, moje przezwisko to była Owca (nie, nie ma logicznego wytłumaczenia), a jeszcze wcześniej Silikon (nie znali się chłopcy, na silikon nie działa prawo grawitacji).
4. Byłam bardzo nieśmiałym, ułożonym dzieckiem. Od pierwszej klasy podstawówki do trzeciej gimnazjum miałam świadectwa z paskiem. Ale myśleć zaczęłam w liceum, a żyć na studiach.
5. Jestem gorącą przeciwniczką aborcji z powodu widzimisię kobiety, jestem za eutanazją na życzenie, ratowaniem wszystkich samobójców, kastracją pedofilów (ale nie chemiczną, normalną), psychoterapią dla modelek i świadków Jehowy, masturbacją młodzieży, obowiązkowym kąpaniem bezdomnych w specjalnie do tego przeznaczonej łaźni oraz nie mam nic przeciwko związkom homoseksualnym, a lesbijki to nawet lubię.
6. Jestem niesamowicie upierdliwym człowiekiem. Jak mi na czymś zależy, to będę piłować, aż osiągnę cel.
7. Bardzo bym chciała pojechać w jakieś mało turystyczne miejsce, np. do Azerbejdżanu.
1. Kiedy byłam w liceum, mój dobry znajomy, wtedy jeszcze pan Michał, zapytał mnie czy zechciałabym przychodzić na klub filmowy. Wahałam się, bo filmy mnie wtedy nieszczególnie interesowały, znałam tylko mdłe amerykańskie obyczajówki. Na początku obejrzeliśmy 21 gramów i coś Almodovara. Teraz nie wyobrażam sobie życia bez filmów.
2. Moim wielkim marzeniem jest posiadanie córeczki. Oczywiście w dalekiej przyszłości.
3. Decyzję o pójściu na studia psychologiczne podjęłam w gimnazjum. Koledzy z klasy znęcali się wtedy na mnie, łącznie z popychaniem na korytarzu, moje przezwisko to była Owca (nie, nie ma logicznego wytłumaczenia), a jeszcze wcześniej Silikon (nie znali się chłopcy, na silikon nie działa prawo grawitacji).
4. Byłam bardzo nieśmiałym, ułożonym dzieckiem. Od pierwszej klasy podstawówki do trzeciej gimnazjum miałam świadectwa z paskiem. Ale myśleć zaczęłam w liceum, a żyć na studiach.
5. Jestem gorącą przeciwniczką aborcji z powodu widzimisię kobiety, jestem za eutanazją na życzenie, ratowaniem wszystkich samobójców, kastracją pedofilów (ale nie chemiczną, normalną), psychoterapią dla modelek i świadków Jehowy, masturbacją młodzieży, obowiązkowym kąpaniem bezdomnych w specjalnie do tego przeznaczonej łaźni oraz nie mam nic przeciwko związkom homoseksualnym, a lesbijki to nawet lubię.
6. Jestem niesamowicie upierdliwym człowiekiem. Jak mi na czymś zależy, to będę piłować, aż osiągnę cel.
7. Bardzo bym chciała pojechać w jakieś mało turystyczne miejsce, np. do Azerbejdżanu.
21 lipca 2011
Wakacje w Lubartowie
Hoduję w sobie irracjonalną wiarę, że dobro wraca do człowieka. Dzisiaj wybiegłam za młodą kobietą i małą dziewczynką, które zostawiły w autobusie jakieś różowe wstążeczki. Pomyślałam, że gdybym była tą małą dziewczynką, byłoby mi bardzo przykro, a może nawet bym się popłakała. Powiedziałam kierowcy, żeby poczekał i wybiegłam.
Siedząc już z powrotem w autobusie przypomniałam sobie o tym, jak w drodze do Lublina wypadł mi z torebki telefon. Poprosiłam dziewczynę siedzącą obok, żeby do mnie zadzwoniła. Dzwonek był cichy, więc na nim nie polegałam, ale wibracji też nie czułam. Prawie u celu podróży zaczepił mnie jakiś chłopak z tyłu i zapytał, czy to mój.
Analogiczne sytuacje. Piękne złudzenie.
Teraz mi smutno, bo zdechła Fila, nieoswojona i zawsze czysta kicia o dużych oczach. Prawdopodobnie pogryzł ją jakiś obcy pies. Tak strasznie miauczała, więc to chyba lepiej.
Siedzę w kuchni, w Lubartowie. Jestem wypełniona myślami, tak jak ogórkami wypełnione są słoiki stojące na zimnym piecu. Tylko że moje myśli upchane są ciaśniej.
Siedząc już z powrotem w autobusie przypomniałam sobie o tym, jak w drodze do Lublina wypadł mi z torebki telefon. Poprosiłam dziewczynę siedzącą obok, żeby do mnie zadzwoniła. Dzwonek był cichy, więc na nim nie polegałam, ale wibracji też nie czułam. Prawie u celu podróży zaczepił mnie jakiś chłopak z tyłu i zapytał, czy to mój.
Analogiczne sytuacje. Piękne złudzenie.
Teraz mi smutno, bo zdechła Fila, nieoswojona i zawsze czysta kicia o dużych oczach. Prawdopodobnie pogryzł ją jakiś obcy pies. Tak strasznie miauczała, więc to chyba lepiej.
Siedzę w kuchni, w Lubartowie. Jestem wypełniona myślami, tak jak ogórkami wypełnione są słoiki stojące na zimnym piecu. Tylko że moje myśli upchane są ciaśniej.
19 lipca 2011
Trochę więcej o wycieczce
Naszą sąsiadką była pani z Muszyny, która wołała na nas swojsko „cipki, cipki”, miała równie szalonego męża i nieśmiałego syna, lat prawie trzynaście. Gotowała nam kluski i sos, które zostawiałyśmy we wspólnej kuchni, swojej rodzinie żur z dużą ilością kiełbasy, opalała się albo kąpała. Góry jednym słowem nie przeszkadzały jej w odpoczywaniu.
W Sromowcach wsiadłyśmy do łodzi numer sto. Skierowała nas tam chyba jakaś siła wyższa, bo chwilę za nami wsiadło wesołe towarzystwo, średnia wieku 50, z akordeonem i jak się później okazało dużą ilością gorzkiej żołądkowej. Jakiś pan odwrócił się do mnie i mówi: proszę bardzo, a ja: nie, nie, a on: no weź, sama cola. Za chwilę każda z nas miała w ręku kubeczek, potem poczęstowali nas jeszcze kanapkami z kotletem („bierz, bierz, dzisiaj tłuczone”), wręczyli śpiewniki i zaczęli koncert. Góralu, czy ci nie żal słychać było chyba na Trzech Koronach. Ludzie w innych łodziach patrzyli się na nas trochę dziwnie, ci z lądu odmachiwali paniom tańczącym w rytm muzyki. A ja zdałam sobie sprawę z tego, że każdą piosenkę można przerobić na zbereźną. W ogóle ludzie gór to wielcy zbereźnicy, ci państwo również byli z południa.
Kiedy wysiadłam w Szczawnicy, dowiedziałam się, że przyjęli mnie na etnologię. Jak się później okazało, będę mieć zajęcia w starym humaniku, tam gdzie filozofia. Nie powiem, żeby mnie to pozostawiło obojętną. Mijać wariatów codziennie na korytarzu - sama radość. Papiery odebrał ode mnie bardzo miły pan z kulturoznawstwa. Ale powróćmy do wycieczki.
Wejście na szczyt kosztowało mnie sporo wysiłku, nie te lata już, albo nie te płuca, albo zaburzenia somatyzacyjne, wszystko jedno. Jeśli można przeżyć estetyczny orgazm, to miewam go na szczytach gór. To jedyna chwila, kiedy wiem, że bóg istnieje. Po kilku minutach pewność odchodzi.
W drodze powrotnej zagrałyśmy w kuku na pytania. To był bardzo dobry pomysł, bo wyszła z gry niesamowita, pełna otwartości, wstydu i ciekawości rozmowa. Wycieczka się udała, o tak.
W Sromowcach wsiadłyśmy do łodzi numer sto. Skierowała nas tam chyba jakaś siła wyższa, bo chwilę za nami wsiadło wesołe towarzystwo, średnia wieku 50, z akordeonem i jak się później okazało dużą ilością gorzkiej żołądkowej. Jakiś pan odwrócił się do mnie i mówi: proszę bardzo, a ja: nie, nie, a on: no weź, sama cola. Za chwilę każda z nas miała w ręku kubeczek, potem poczęstowali nas jeszcze kanapkami z kotletem („bierz, bierz, dzisiaj tłuczone”), wręczyli śpiewniki i zaczęli koncert. Góralu, czy ci nie żal słychać było chyba na Trzech Koronach. Ludzie w innych łodziach patrzyli się na nas trochę dziwnie, ci z lądu odmachiwali paniom tańczącym w rytm muzyki. A ja zdałam sobie sprawę z tego, że każdą piosenkę można przerobić na zbereźną. W ogóle ludzie gór to wielcy zbereźnicy, ci państwo również byli z południa.
Kiedy wysiadłam w Szczawnicy, dowiedziałam się, że przyjęli mnie na etnologię. Jak się później okazało, będę mieć zajęcia w starym humaniku, tam gdzie filozofia. Nie powiem, żeby mnie to pozostawiło obojętną. Mijać wariatów codziennie na korytarzu - sama radość. Papiery odebrał ode mnie bardzo miły pan z kulturoznawstwa. Ale powróćmy do wycieczki.
Wejście na szczyt kosztowało mnie sporo wysiłku, nie te lata już, albo nie te płuca, albo zaburzenia somatyzacyjne, wszystko jedno. Jeśli można przeżyć estetyczny orgazm, to miewam go na szczytach gór. To jedyna chwila, kiedy wiem, że bóg istnieje. Po kilku minutach pewność odchodzi.
W drodze powrotnej zagrałyśmy w kuku na pytania. To był bardzo dobry pomysł, bo wyszła z gry niesamowita, pełna otwartości, wstydu i ciekawości rozmowa. Wycieczka się udała, o tak.
16 lipca 2011
Legenda o księżniczce Brunhildzie z zamku w Niedzicy
Dawno, dawno temu w pięknym zamku mieszkała księżniczka Brunhilda.
Była samotną dziewicą-nimfomanką z trudną przeszłością. W tej komnacie poddawała się praktykom BDSM.
Czasem oglądała TV, ale na dłuższą metę to co to za życie.
Więc pewnego razu nie wytrzymała napięcia i popełniła akt najwyższego masochizmu. Rzuciła się z okna wieży.
Podczas zwiedzania tego zamku, wszystkie dzieci płakały. Czyżby coś czuły?
Była samotną dziewicą-nimfomanką z trudną przeszłością. W tej komnacie poddawała się praktykom BDSM.
Czasem oglądała TV, ale na dłuższą metę to co to za życie.
Więc pewnego razu nie wytrzymała napięcia i popełniła akt najwyższego masochizmu. Rzuciła się z okna wieży.
Podczas zwiedzania tego zamku, wszystkie dzieci płakały. Czyżby coś czuły?
8 lipca 2011
Gott ist tot
Bóg rzekł: „Niechaj powstaną ciała niebieskie, świecące na sklepieniu nieba, aby oddzielały dzień od nocy, aby wyznaczały pory roku, dni i lata; aby były ciałami jaśniejącymi na sklepieniu nieba i aby świeciły nad ziemią. I stało się tak. Bóg uczynił dwa duże ciała jaśniejące: większe, aby rządziło dniem, i mniejsze, aby rządziło nocą, oraz gwiazdy.
Bardzo poetyckie, tylko szkoda, że tak krótko. Rozumiem metafory, ale i tak nie chce mi się wierzyć, że istota wyższa dyktowała człowiekowi tekst o tym, że słońce i gwiazda to co innego, bo myślała, że nie zrozumiemy innej wersji.
Gdzie jest cała reszta ciał niebieskich?
Wtedy o nich nie wiedzieliśmy.
Bardzo poetyckie, tylko szkoda, że tak krótko. Rozumiem metafory, ale i tak nie chce mi się wierzyć, że istota wyższa dyktowała człowiekowi tekst o tym, że słońce i gwiazda to co innego, bo myślała, że nie zrozumiemy innej wersji.
Gdzie jest cała reszta ciał niebieskich?
Wtedy o nich nie wiedzieliśmy.
21 czerwca 2011
Bohumil Hrabal „Kain”
Bezradność – okropne uczucie, ale czy usprawiedliwia pozostawienie ukochanej kobiety i dziecka, które się jeszcze nie urodziło?
Przeżycie traumy zmienia człowieka na zawsze, ale Boganek zdawał się nie zauważać, że na świecie jest wielu wrażliwych ludzi, którzy przeżyli podobne rzeczy. To przykład sytuacji, kiedy uważanie się za jednostkę wybitną, wyjątkową i mającą poczucie misji, kończy się najwyższym aktem egoizmu.
Może jego zachowanie jest ostatecznie zaprzeczeniem wrażliwości? Tytuł jest adekwatny – był Kainem, który zniszczył bliską osobę. A na pierwszy rzut oka budzi współczucie, bo tak dużo widzi i tak bardzo go to boli.
Oczami wyobraźni widzę dzisiejszych Boganków, którzy stają u progu gabinetów psychologicznych. Dowiadują się, że nie są jedyni. Wrażliwość nie przeszkadza im przeżyć życia do końca i pozwala lepiej zrozumieć uczucia innych ludzi.
To bardzo naiwne wyobrażenie. Muszę mieć się na baczności, żeby nie stać się taka jak on.
Przeżycie traumy zmienia człowieka na zawsze, ale Boganek zdawał się nie zauważać, że na świecie jest wielu wrażliwych ludzi, którzy przeżyli podobne rzeczy. To przykład sytuacji, kiedy uważanie się za jednostkę wybitną, wyjątkową i mającą poczucie misji, kończy się najwyższym aktem egoizmu.
Może jego zachowanie jest ostatecznie zaprzeczeniem wrażliwości? Tytuł jest adekwatny – był Kainem, który zniszczył bliską osobę. A na pierwszy rzut oka budzi współczucie, bo tak dużo widzi i tak bardzo go to boli.
Oczami wyobraźni widzę dzisiejszych Boganków, którzy stają u progu gabinetów psychologicznych. Dowiadują się, że nie są jedyni. Wrażliwość nie przeszkadza im przeżyć życia do końca i pozwala lepiej zrozumieć uczucia innych ludzi.
To bardzo naiwne wyobrażenie. Muszę mieć się na baczności, żeby nie stać się taka jak on.
15 czerwca 2011
12 czerwca 2011
w gabinecie terapeutki Anny
obłe ciało Anny
zwrócone w moją stronę
rozmazany pokój
widzę emocje
są kolorowe
biegną
Anna kiwa głową
to chyba dlatego
że bardzo mnie rozumie
jak nikt
z pewnością rozumie tak wielu
wyciera ściany zachlapane farbą
wyciera pot z czoła
by przyjąć kolejnego pacjenta
- spokojnie, bez zbędnych ruchów
sunie do drzwi
zwrócone w moją stronę
rozmazany pokój
widzę emocje
są kolorowe
biegną
Anna kiwa głową
to chyba dlatego
że bardzo mnie rozumie
jak nikt
z pewnością rozumie tak wielu
wyciera ściany zachlapane farbą
wyciera pot z czoła
by przyjąć kolejnego pacjenta
- spokojnie, bez zbędnych ruchów
sunie do drzwi
9 czerwca 2011
Pożegnanie z DSK
We wtorek po raz ostatni odwiedziłam z Pawłem oddział chirurgii w DSK. Jak zwykle nie było co robić, rodzice przy łóżkach, inne dzieci spały. Przeniesienie się z rehabilitacji na chirurgię nie było dobrym pomysłem, bo na tym pierwszym nie było aż takiego dystansu, dzieciaki same podchodziły (albo podjeżdżały na wózkach), łatwiej było złapać kontakt i zająć się czymś. Na korytarzu było dużo zabawek, oddział był bardziej kolorowy. Natomiast na chirurgii jest ponura atmosfera, diety, silne bóle, leżenie w łóżku – niby zdawałam sobie z tego sprawę, ale nie wiedziałam, że takie trudne jest wchodzenie do sali i zaczynanie rozmowy, a raczej sprawdzanie czy ktoś w ogóle ma na nią ochotę, szczególnie przy rodzicach. To jednak nie dla mnie. Wolę zdecydowanie kontakt z jedną osobą, kiedy wiem, że na mnie czeka.
Bardzo przygnębił mnie też wynik akcji zbierania zabawek. Tego dnia, kiedy zgłosiła się JEDNA osoba z misiem, czułam się strasznie. No ale cóż, musiałam to przełknąć.
Oczywiście nie uważam tego za stracony czas, bo nauczyłam się wiele. Wejście do szpitala w czasie obozu naukowego nie będzie już dla mnie takim szokiem :). Poznałam też wielu fajnych ludzi, dzielne dzieciaki i pełnych optymizmu wolontariuszy. Wizyty z Pawłem były miłe dlatego, że bardzo dobrze mi się z nim rozmawiało. To interesujący człowiek. W wakacje wyjeżdża do Afryki na misje. Na trzy lata (na razie). Twierdzi, że malarii się nie boi, bo to tak jak u nas grypa :). Nie chciałabym spłycać, ale nasuwa mi się taka refleksja - jak dobrze, że los stawia mi na drodze takich szalonych ludzi. Uwielbiam ich słuchać.
Zobaczymy, czy znajdę czas w przyszłym roku na wolontariat. Myślę nad powrotem do Małego Księcia. W końcu mam urojenia wielkościowe – ambicje, że naprawię świat ;) Młoda jestem, to mi wolno, a co! :-)
Bardzo przygnębił mnie też wynik akcji zbierania zabawek. Tego dnia, kiedy zgłosiła się JEDNA osoba z misiem, czułam się strasznie. No ale cóż, musiałam to przełknąć.
Oczywiście nie uważam tego za stracony czas, bo nauczyłam się wiele. Wejście do szpitala w czasie obozu naukowego nie będzie już dla mnie takim szokiem :). Poznałam też wielu fajnych ludzi, dzielne dzieciaki i pełnych optymizmu wolontariuszy. Wizyty z Pawłem były miłe dlatego, że bardzo dobrze mi się z nim rozmawiało. To interesujący człowiek. W wakacje wyjeżdża do Afryki na misje. Na trzy lata (na razie). Twierdzi, że malarii się nie boi, bo to tak jak u nas grypa :). Nie chciałabym spłycać, ale nasuwa mi się taka refleksja - jak dobrze, że los stawia mi na drodze takich szalonych ludzi. Uwielbiam ich słuchać.
Zobaczymy, czy znajdę czas w przyszłym roku na wolontariat. Myślę nad powrotem do Małego Księcia. W końcu mam urojenia wielkościowe – ambicje, że naprawię świat ;) Młoda jestem, to mi wolno, a co! :-)
5 czerwca 2011
Noc Kultury
Świetna inicjatywa, uczestniczyłam pierwszy raz. Postawiłyśmy z Agnieszką na judaizm i wybrałyśmy się najpierw na spacer po terenie getta organizowany przez Studnię Pamięci. Młoda dziewczyna ciekawie opowiadała o Żydach zamieszkałych przed wojną wokół Zamku Lubelskiego, o wielkiej synagodze znajdującej się obok niego (w miejscu dzisiejszej Alei Tysiąclecia), o trudnych warunkach bytowych, odgrodzeniu się katolików od Żydów - żyli oni wiele lat obok siebie, ale nie ze sobą, o aktach heroizmu w czasie wojny, kiedy razem z żydowskimi sierotami, z pełną świadomością, co się stanie, wyjechały na Majdan Tatarski ich trzy młode nauczycielki. Dowiedziałam się również, że Plac Zamkowy wraz z zamkiem, patrząc z góry, tworzą kształt macewy dla upamiętnienia mieszkających w Lublinie Żydów. Przed 1939 rokiem stanowili oni 39.5% ludności.
Potem udałyśmy się do Jeszywas Chachmej (ten budynek ciekawił mnie, odkąd byłam dzieckiem, a znajduje się przecież blisko mojej obecnej stancji). Jest to Lubelska Szkoła Mędrców, w której kiedyś studiowano Talmud.
Przy okazji widziałyśmy, jak dużo się działo tej nocy w Lublinie (bardzo to lubię:)), zainteresowanie też ogromne.
Potem udałyśmy się do Jeszywas Chachmej (ten budynek ciekawił mnie, odkąd byłam dzieckiem, a znajduje się przecież blisko mojej obecnej stancji). Jest to Lubelska Szkoła Mędrców, w której kiedyś studiowano Talmud.
Przy okazji widziałyśmy, jak dużo się działo tej nocy w Lublinie (bardzo to lubię:)), zainteresowanie też ogromne.
2 czerwca 2011
Lekki pociąg do psychoanalizy
Odczuwam lekki pociąg do psychoanalizy. W dobie „racjonalistycznej” psychologii pisząc takie słowa, czuję się, jakbym wyznawała, że lubię disco polo.
Słuchając dzisiaj wykładu moich znajomych na konferencji naukowej (poświęconej kolorom w kulturze) na temat kolejnego testu projekcyjnego, utwierdziłam się w przekonaniu, że przeprowadzanie takich testów ma sens i jest szalenie ciekawe. Ich idea głębokiej analizy psychiki człowieka jest mi bliska.
Nie ma co dyskutować nad wpływem Freuda na współczesną naukę. Powstała nawet dziedzina psychologii zwana neuropsychoanalizą, udowadniająca, że nieświadomość istnieje i ma wpływ na nasze zachowanie. Do różnych tez Freuda pochodzę oczywiście z przymrużeniem oka. Natomiast mechanizmy obronne, w tym także projekcja budzą we mnie mieszankę lęku i podziwu, że tak bardzo potrafimy okłamywać samych siebie. Bezpieczne jest używanie ich jako dodatku do diagnozy (samym testem projekcyjnym nie można diagnozować), a jakże fascynujące jest wychodzenie poza schematy prostych testów, które ograniczają indywidualność.
Praca, którą niedawno skończyłam pisać na zaliczenie, też dotyczyła badania testem projekcyjnym. Na początku jej wyniki wydawały mi się mętne, ale potem ułożyły się w logiczną całość.
Chciałabym nauczyć się przeprowadzać Test Rorschacha, ale to już wyższa szkoła jazdy, nie wiem czy studiach będzie możliwość.
Słuchając dzisiaj wykładu moich znajomych na konferencji naukowej (poświęconej kolorom w kulturze) na temat kolejnego testu projekcyjnego, utwierdziłam się w przekonaniu, że przeprowadzanie takich testów ma sens i jest szalenie ciekawe. Ich idea głębokiej analizy psychiki człowieka jest mi bliska.
Nie ma co dyskutować nad wpływem Freuda na współczesną naukę. Powstała nawet dziedzina psychologii zwana neuropsychoanalizą, udowadniająca, że nieświadomość istnieje i ma wpływ na nasze zachowanie. Do różnych tez Freuda pochodzę oczywiście z przymrużeniem oka. Natomiast mechanizmy obronne, w tym także projekcja budzą we mnie mieszankę lęku i podziwu, że tak bardzo potrafimy okłamywać samych siebie. Bezpieczne jest używanie ich jako dodatku do diagnozy (samym testem projekcyjnym nie można diagnozować), a jakże fascynujące jest wychodzenie poza schematy prostych testów, które ograniczają indywidualność.
Praca, którą niedawno skończyłam pisać na zaliczenie, też dotyczyła badania testem projekcyjnym. Na początku jej wyniki wydawały mi się mętne, ale potem ułożyły się w logiczną całość.
Chciałabym nauczyć się przeprowadzać Test Rorschacha, ale to już wyższa szkoła jazdy, nie wiem czy studiach będzie możliwość.
10 maja 2011
40. rocznica
Wrocław
Mikołów
CHODZĘ I PYTAM
Chodzę i pytam: gdzie jest moja szubienica?
W czyim ogrodzie, w jakim lesie rośnie?
Na jakiej miedzy pasie cień kobiecy?
Na którym rynku świąteczną choinką?
W jakim pokoju zwiesza się nad stołem
Uprzejma pętla, bym ją szyją przetkał?
Na jakich schodach nareszcie ją spotkam?
Na którym piętrze sznur sobą wyprężę?
W której to stronie głowę ku niej skłonię?
W jakiej piwnicy, hałasie czy ciszy?
Na jakim strychu, ciemnym albo widnym?
W jakim klimacie, gorącym czy zimnym?
1969
Mikołów
CHODZĘ I PYTAM
Chodzę i pytam: gdzie jest moja szubienica?
W czyim ogrodzie, w jakim lesie rośnie?
Na jakiej miedzy pasie cień kobiecy?
Na którym rynku świąteczną choinką?
W jakim pokoju zwiesza się nad stołem
Uprzejma pętla, bym ją szyją przetkał?
Na jakich schodach nareszcie ją spotkam?
Na którym piętrze sznur sobą wyprężę?
W której to stronie głowę ku niej skłonię?
W jakiej piwnicy, hałasie czy ciszy?
Na jakim strychu, ciemnym albo widnym?
W jakim klimacie, gorącym czy zimnym?
1969
8 maja 2011
Problem z jaskółką
Na stronie Akademii Języka Polskiego PWN znalazłam Narodowy Test z Języka Polskiego. Został on przeprowadzony w 2009 roku, ale wciąż można go zrobić, żeby sprawdzić, na ile umiemy posługiwać się naszym trudnym językiem. Na koniec da się sprawdzić swoje błędy. Akademia uznała, że popełniłam błąd, kiedy z rozsypanki ułożyłam przysłowie: jedna jaskółka wiosny nie czyni. Natomiast poprawna odpowiedź to: jedna jaskółka nie czyni wiosny.
Postanowiłam to sprawdzić w innych źródłach. W mojej Księdze przysłów polskich była taka forma, jakiej użyłam. No ale pomyślałam, że może to nie do końca wiarygodne źródło, więc napisałam do pana Macieja Malinowskiego, mistrza ortografii polskiej, który na swoim blogu Obcy język polski daje możliwość zadawania pytań. Odpowiedział mi:
„Spotyka się obydwie wersje, dlatego organizatorzy nie powinni byli Pani potraktować tego jako błędu...”
I co z tą jaskółką? Jeśli jedna wiosny nie czyni, to wyniki Akademii nie były rzetelne...
Postanowiłam to sprawdzić w innych źródłach. W mojej Księdze przysłów polskich była taka forma, jakiej użyłam. No ale pomyślałam, że może to nie do końca wiarygodne źródło, więc napisałam do pana Macieja Malinowskiego, mistrza ortografii polskiej, który na swoim blogu Obcy język polski daje możliwość zadawania pytań. Odpowiedział mi:
„Spotyka się obydwie wersje, dlatego organizatorzy nie powinni byli Pani potraktować tego jako błędu...”
I co z tą jaskółką? Jeśli jedna wiosny nie czyni, to wyniki Akademii nie były rzetelne...
7 maja 2011
1 maja 2011
Irvin Yalom „Kat miłości”
Ta książka wywołała we mnie dużo emocji. Zazdrościłam doktorowi Yalomowi mądrości. Podobało mi się, jak wielki ma wgląd w siebie i to, że potrafi przyznawać się do błędów. Jego niektórych pacjentów podziwiałam za przemianę, jakiej w sobie dokonali. Z jednej strony jestem z siebie dumna, że tyle już omówiłam i zrozumiałam na własnej terapii, a z drugiej lektura tej książki zainspirowała mnie do kolejnych zmian. Odkryłam, że tak jak doktor Yalom nie lubię złudzeń i walczę z nimi. Przemyślałam jeszcze raz taki pogląd, że aby spróbować zamknąć jakąś sprawę w sobie, trzeba ją najpierw porządnie rozbabrać. Więc rozbabrałam pewną ważną dla mnie sprawę, rozłożyłam ją na czynniki pierwsze, bo bardzo chcę ją zakończyć nie tylko oficjalnie, ale też emocjonalnie.
Oczywiście były w tej książce rzeczy, które mi się nie podobały, jak np. ignorowanie diagnozy psychiatrycznej:
Czuję, o co mu chodzi (ważniejsze jest poznawanie poprzez rozmowę niż nałożenie etykiety), ale nie do końca się z nim zgadzam. Diagnoza jest przecież punktem wyjścia do zmiany. Zastanawiam się też, jak funkcjonował jako lekarz, skoro obce jest mu korzystanie z nazewnictwa medycznego (!).
Warto też zwrócić uwagę na to, że kultura amerykańska daje większą otwartość, samo mówienie na ty, ale też dotyk pacjenta czy otwarte rozmawianie o tym, co o nim myśli terapeuta – to raczej niemożliwe w naszej kulturze.
Yalom preferuje terapię głęboką, dotyka najbardziej bolesnych spraw w życiu człowieka: nieuchronności śmierci nas i naszych bliskich, odpowiedzialności za własne życie, egzystencjalnej samotności i braku „oczywistego, narzucającego się sensu życia”. Pisze o „niewzruszonej obojętności kosmosu”, którą człowiek stara się zaczarować np. poprzez wiarę w istotę wyższą i jej wpływ na swoje życie. Mnie się podoba, ale wydaje się, że nie wszyscy mają ochotę szukać w sobie i rozumieć tego typu lęki. Zresztą są one bliższe ludziom starszym.
Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Autor interpretował sny swoich pacjentów. Dla mnie sny były do tej pory, mimo przekonań Freuda, niczym więcej jak zlepkiem bezsensownych obrazów, ewentualnie przeżuwaniem wydarzeń z życia. Być może teraz lepiej się im przyjrzę. Może rzeczywiście oddają skrywane uczucia i można je łatwo odnieść do swoich wstydliwych tajemnic i pragnień, jeśli człowiek sporo zastanawia się na sobą.
Yalom stał się moim guru. Pewnie dlatego, że zostać terapeutką to moje wielkie marzenie. Marzenie, które na chwilę znikło, ale jakiś czas temu na zajęciach z pomocy psychologicznej powróciło z impetem. To właśnie wykładowca tego przedmiotu polecił nam Kata miłości.
I jeszcze może wyjaśnienie tytułu. Pierwsze opowiadanie jest o kobiecie, która od wielu lat nie potrafi sobie poradzić ze wspomnieniem pewnego romansu, jest dla niej tak żywe, jakby ciągle trwał. Więc kat miłości jest w gruncie rzeczy katem złudzeń.
Oczywiście były w tej książce rzeczy, które mi się nie podobały, jak np. ignorowanie diagnozy psychiatrycznej:
Inni, do których i ja należę, dziwią się, że można poważnie traktować jakiekolwiek diagnozy i widzieć w nich więcej niż prosty opis pewnych wybranych symptomów i zachowań. (…) Zastosowanie nawet najbardziej liberalnego systemu nazewnictwa psychiatrycznego stanowi pogwałcenie jestestwa drugiego człowieka. Jeśli wierzymy, że ludzi można ująć w kategorie i postrzegamy ich przez pryzmat pewnych klasyfikacji, nigdy nie dostrzeżemy ani nie docenimy tych ważnych części osoby, które poza nie wykraczają.
Czuję, o co mu chodzi (ważniejsze jest poznawanie poprzez rozmowę niż nałożenie etykiety), ale nie do końca się z nim zgadzam. Diagnoza jest przecież punktem wyjścia do zmiany. Zastanawiam się też, jak funkcjonował jako lekarz, skoro obce jest mu korzystanie z nazewnictwa medycznego (!).
Warto też zwrócić uwagę na to, że kultura amerykańska daje większą otwartość, samo mówienie na ty, ale też dotyk pacjenta czy otwarte rozmawianie o tym, co o nim myśli terapeuta – to raczej niemożliwe w naszej kulturze.
Yalom preferuje terapię głęboką, dotyka najbardziej bolesnych spraw w życiu człowieka: nieuchronności śmierci nas i naszych bliskich, odpowiedzialności za własne życie, egzystencjalnej samotności i braku „oczywistego, narzucającego się sensu życia”. Pisze o „niewzruszonej obojętności kosmosu”, którą człowiek stara się zaczarować np. poprzez wiarę w istotę wyższą i jej wpływ na swoje życie. Mnie się podoba, ale wydaje się, że nie wszyscy mają ochotę szukać w sobie i rozumieć tego typu lęki. Zresztą są one bliższe ludziom starszym.
Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Autor interpretował sny swoich pacjentów. Dla mnie sny były do tej pory, mimo przekonań Freuda, niczym więcej jak zlepkiem bezsensownych obrazów, ewentualnie przeżuwaniem wydarzeń z życia. Być może teraz lepiej się im przyjrzę. Może rzeczywiście oddają skrywane uczucia i można je łatwo odnieść do swoich wstydliwych tajemnic i pragnień, jeśli człowiek sporo zastanawia się na sobą.
Yalom stał się moim guru. Pewnie dlatego, że zostać terapeutką to moje wielkie marzenie. Marzenie, które na chwilę znikło, ale jakiś czas temu na zajęciach z pomocy psychologicznej powróciło z impetem. To właśnie wykładowca tego przedmiotu polecił nam Kata miłości.
I jeszcze może wyjaśnienie tytułu. Pierwsze opowiadanie jest o kobiecie, która od wielu lat nie potrafi sobie poradzić ze wspomnieniem pewnego romansu, jest dla niej tak żywe, jakby ciągle trwał. Więc kat miłości jest w gruncie rzeczy katem złudzeń.
30 kwietnia 2011
Przeznaczenia nie oszukam
Bardzo, bardzo się staram, żeby ta akcja doszła do skutku. Nie tylko w instytucie psychologii, ale też pedagogice i politologii. Jak dobrze, że pomagają mi w tym przyjaciółki, bo są takie momenty, w których tracę cierpliwość. To wcale nie takie proste, jest sporo problemów organizacyjnych (np. brak chętnych do siedzenia i czekania, aż ktoś przyniesie zabawkę).
Kiedy ostatnio Sylwia robiła sobie Enneagram, powiedziała, żebym i ja sobie zrobiła, to porównamy. Kiedyś już robiłam ten test, ale dawno i pamiętałam tylko, że wyszła mi Matka Teresa z Kalkuty. I rzeczywiście, teraz wyszło mi tak samo. Matka Teresa, obrońcy praw Murzynów i walczący o pokój na świecie :-) No cóż, muszę coś robić dla innych i koniec. Przeznaczenia nie oszukam :D. A że trochę nerwów stracę? Trudno.
Za wykonanie plakatu jestem wdzięczna siostrze. Dla mnie Photoshop jest jak komputer dla przedstawiciela gatunku Homo erectus, nie do ogarnięcia :D.
27 kwietnia 2011
Nuno - rudy zwierz
21 kwietnia 2011
Romantyczność
Czytając o romantyzmie, znalazłam taki wiersz Jana Lechonia:
Romantyczność
Już pożar złotych liści noc jesienna gasi
I charty zasypiają na starym arrasie.
Prababki na portretach i królowie Sasi
Znikają wpośród zmierzchu. Smutno w takim czasie.
Nad wodą wiatr przegina wierzb garbatych pałki,
Za oknami zawieja i rozmokła droga.
Biedni ci, co nie mogą uwierzyć w rusałki,
Ani w duchy, we wróżby, ani w Pana Boga!
Zgadzam się z tym. Trudno porzucić myślenie magiczne i dotknąć realnego świata, w którym często człowiek jest bezbronny wobec wypadków losowych. Trudno porzucić tradycje, które mają już inne znaczenie niż wtedy, kiedy się było dzieckiem. A może nawet nie warto?
W końcu człowiek to romantyczna istota.
Romantyczność
Już pożar złotych liści noc jesienna gasi
I charty zasypiają na starym arrasie.
Prababki na portretach i królowie Sasi
Znikają wpośród zmierzchu. Smutno w takim czasie.
Nad wodą wiatr przegina wierzb garbatych pałki,
Za oknami zawieja i rozmokła droga.
Biedni ci, co nie mogą uwierzyć w rusałki,
Ani w duchy, we wróżby, ani w Pana Boga!
Zgadzam się z tym. Trudno porzucić myślenie magiczne i dotknąć realnego świata, w którym często człowiek jest bezbronny wobec wypadków losowych. Trudno porzucić tradycje, które mają już inne znaczenie niż wtedy, kiedy się było dzieckiem. A może nawet nie warto?
W końcu człowiek to romantyczna istota.
18 kwietnia 2011
Mały chłopiec w okularach
Byłam dzisiaj w jury konkursu recytatorskiego dla dzieci w moim MDKu :D. Bardzo cenne i przyjemne doświadczenie. Najbardziej podobał mi się występ pewnego małego chłopca w okularach, który przedstawił fragment Mikołajka. Zrobił to w taki naturalny i uroczy sposób, jak gdyby sam był Mikołajkiem. Dostał oczywiście nagrodę i przeszedł dalej, do etapu lubelskiego.
Mam dużo wolnego czasu, bo zajęcia dopiero w środę, potem długi weekend. Zastanawiam się, na jaki kierunek jeszcze złożyć papiery. I chyba już wiem.
Mam dużo wolnego czasu, bo zajęcia dopiero w środę, potem długi weekend. Zastanawiam się, na jaki kierunek jeszcze złożyć papiery. I chyba już wiem.
13 kwietnia 2011
Agresja, demencja i tomografia
Pierwsza część naszej konferencji o agresji była w porządku, posłuchałam ciekawych rzeczy, np. o agresywnych strojach punków i skinheadów czy mediacjach sądowych.
Dobrze zaczęła się moja przygoda ze specjalnością kliniczną – przedmiot demencja zaliczony na 5. :D
Miałam już tomografię, nie wykazała niczego złego. :-)
Dobrze zaczęła się moja przygoda ze specjalnością kliniczną – przedmiot demencja zaliczony na 5. :D
Miałam już tomografię, nie wykazała niczego złego. :-)
6 kwietnia 2011
Rafał Wojaczek „Sanatorium”
Werter PRL-u, tyle że kochający bardziej własną poezję niż kobietę, umęczony tą trudną miłością, mizantrop, alkoholik. Poeta, Piotr Sobecki – alter ego Wojaczka. Swoją drogą ciekawe, dlaczego użył tutaj imienia swojego starszego brata, z którym nigdy nie miał dobrego kontaktu. To właśnie główny bohater powieści „Sanatorium”.
Jak bardzo był niedojrzały i jak bardzo kreował się na wariata, wiadomo nie od dziś. Jednak po lekturze jego jedynej powieści, mogę powiedzieć, że był za młody, żeby napisać dobrą prozę. Jego książka jest właściwie o niczym, opowiadania o piciu bełtów, spirytusu salicylowego i innych specyfików, wymiotowaniu, wydalaniu, całej tej bardziej obrzydliwej części ludzkiej fizjologii, przeplatane narzekaniem na siebie i trafnymi, jak to u niego, metaforami. To co wyróżnia książkę Wojaczka, to długie, barokowe wręcz zdania. Poza tym dużo ironii, analiza kontaktów z ojcem i innymi ludźmi. Niespełniony pisarz (bo kto wie, czy nie stworzyłby czegoś mądrego w wieku 60 lat?), po części okrutny krytyk własnej twórczości, po części narcyz. Bo czy da się jednoznacznie rozstrzygnąć, czy to nienawiść do siebie, czy skrajny hedonizm mocniej go ukształtowały?
„…przeklęta góra papieru (…), ten papier biały jak krew i jak krew zanieczyszczony fuzlami, zanieczyszczony pismem. Niezdatny do niczego, choćby do owinięcia nim kanapki. Nawet na skręta nie zdający się ani do podtarcia, bo zbyt dobrego gatunku. Lepsza kupa gówna niż kupa tego papieru. Lepsze najgorsze plugastwo gazetowe!”
Jak bardzo był niedojrzały i jak bardzo kreował się na wariata, wiadomo nie od dziś. Jednak po lekturze jego jedynej powieści, mogę powiedzieć, że był za młody, żeby napisać dobrą prozę. Jego książka jest właściwie o niczym, opowiadania o piciu bełtów, spirytusu salicylowego i innych specyfików, wymiotowaniu, wydalaniu, całej tej bardziej obrzydliwej części ludzkiej fizjologii, przeplatane narzekaniem na siebie i trafnymi, jak to u niego, metaforami. To co wyróżnia książkę Wojaczka, to długie, barokowe wręcz zdania. Poza tym dużo ironii, analiza kontaktów z ojcem i innymi ludźmi. Niespełniony pisarz (bo kto wie, czy nie stworzyłby czegoś mądrego w wieku 60 lat?), po części okrutny krytyk własnej twórczości, po części narcyz. Bo czy da się jednoznacznie rozstrzygnąć, czy to nienawiść do siebie, czy skrajny hedonizm mocniej go ukształtowały?
„…przeklęta góra papieru (…), ten papier biały jak krew i jak krew zanieczyszczony fuzlami, zanieczyszczony pismem. Niezdatny do niczego, choćby do owinięcia nim kanapki. Nawet na skręta nie zdający się ani do podtarcia, bo zbyt dobrego gatunku. Lepsza kupa gówna niż kupa tego papieru. Lepsze najgorsze plugastwo gazetowe!”
27 marca 2011
Heima to po islandzku „w domu”
Ależ z tej Islandii niesamowity kraj. Tajemniczy, ponury. Muzyka może nie „moja”, ale nawet interesująca, taka spokojno-usypiająco-heroinowa :D. Bardzo ładne zdjęcia.
Film przedstawia trasę koncertową zespołu Sigur Ros po rodzinnym kraju w 2006 roku. Zjeździli kawał świata i wracają do Islandii grać koncerty w różnych dziwnych, odludnych miejscach, np. w opustoszałej fabryce, przy starych budynkach.
Przyciągają mnie takie opuszczone miejsca. Wiem, że to tandetnie brzmi, ale czuć jak unoszą się tam duchy przeszłości. Można wyobrazić sobie, że byli tam ludzie, po których nie został nawet ślad.
Chętnie pojechałabym tam na tydzień, dwa, dłużej nie wytrzymałabym pod tymi chmurzyskami.
Film przedstawia trasę koncertową zespołu Sigur Ros po rodzinnym kraju w 2006 roku. Zjeździli kawał świata i wracają do Islandii grać koncerty w różnych dziwnych, odludnych miejscach, np. w opustoszałej fabryce, przy starych budynkach.
Przyciągają mnie takie opuszczone miejsca. Wiem, że to tandetnie brzmi, ale czuć jak unoszą się tam duchy przeszłości. Można wyobrazić sobie, że byli tam ludzie, po których nie został nawet ślad.
Chętnie pojechałabym tam na tydzień, dwa, dłużej nie wytrzymałabym pod tymi chmurzyskami.
26 marca 2011
Nareszcie wiosna
Dzieje się dużo, szybko i soczyście. To chyba wiosna we mnie, bo za oknem biało (wypadek przy pracy, wiosna przysnęła na ławce pijąc na pożegnanie z despotyczną zimą). Imprezy, rozmowy, nauka i w zasadzie na nic innego nie ma czasu. Książki leżą, zgłębiam na razie tajniki zaburzeń psychicznych na psychopatologię. I owszem, widzę je u wszystkich ludzi dookoła (tak, u siebie również). Dzięki wizycie w Abramowicach i wysłuchaniu człowieka, który ma halucynacje i urojenia zdrady, dotknęłam tego tematu niebo bardziej. Już nie mogę się doczekać kolejnych zajęć.
Obejrzałam Salę samobójców. Podobało mi się. Ta różowa idiotka podziałała mi na nerwy, sekciara jedna. W ogóle ci wszyscy raelianie, jehowi itp. są niebezpieczni. Jedni wyciągają kasę na budowę platformy do lądowania UFO, drudzy straszą końcem świata. W pierwszym przypadku istoty pozaziemskie popadłyby w dziki chichot, bo żadna platforma im niepotrzebna :D, a ze świadkiem Jehowy pogadamy w 2013.
W DSK jest dobrze, chociaż oddział chirurgii jest ponury. Siedzę przy łóżkach, rozmawiam z ludźmi i staram się, żeby było trochę mniej ponuro :-). Razem z nowym kolegą, Pawłem.
A, i znowu jestem w Kole Naukowym Psychologów UMCS. 13 i 14 kwietnia będzie u nas ogólnopolska konferencja „Oko w oko z … agresją”. Polecam i zapraszam.
Obejrzałam Salę samobójców. Podobało mi się. Ta różowa idiotka podziałała mi na nerwy, sekciara jedna. W ogóle ci wszyscy raelianie, jehowi itp. są niebezpieczni. Jedni wyciągają kasę na budowę platformy do lądowania UFO, drudzy straszą końcem świata. W pierwszym przypadku istoty pozaziemskie popadłyby w dziki chichot, bo żadna platforma im niepotrzebna :D, a ze świadkiem Jehowy pogadamy w 2013.
W DSK jest dobrze, chociaż oddział chirurgii jest ponury. Siedzę przy łóżkach, rozmawiam z ludźmi i staram się, żeby było trochę mniej ponuro :-). Razem z nowym kolegą, Pawłem.
A, i znowu jestem w Kole Naukowym Psychologów UMCS. 13 i 14 kwietnia będzie u nas ogólnopolska konferencja „Oko w oko z … agresją”. Polecam i zapraszam.
13 marca 2011
Z kroniki Auschwitz: Miłość
Z kroniki Auschwitz: Miłość to czwarta część z pięcioodcinkowego cyklu o życiu w Oświęcimiu. Opowiada o ucieczce z obozu zakochanych w sobie Polaku Edwardzie Galińskim i Żydówce Mali Zimetbaum.
Mala, a właściwie Mally Zimetbaum, numer obozowy 19880, została przywieziona do Auschwitz z transportem żydowskim z Belgii we wrześniu 1942 roku. Weszła do obozu na zasadzie selekcji, była na tyle zdrowa, żeby móc pracować. W obozie pełniła funkcję gońca, odbierała także więźniarki ze szpitala i odprowadzała je na bloki, dbając o to, by te słabsze trafiały w lepsze miejsca. Znała bardzo dobrze język niemiecki i francuski, polski słabiej (kiedy była dzieckiem jej rodzina emigrowała z Polski do Belgii). Mimo, że była funkcyjną, więźniarki oceniały ją jako delikatną, wyciszoną.
Edward Galiński, numer obozowy 531, przyjechał do Oświęcimia w pierwszym transporcie, w czerwcu 1940 roku. Wraz ze swoim przyjacielem Wiesławem Kielarem planowali ucieczkę. Później przekonał Kielara, by pozwolił najpierw uciec jemu i Mali. Ukradł mundur esesmański i przepustkę. Mala w mundurze roboczym udawała, że będzie instalować urządzenia sanitarne. W ten sposób 24 czerwca 1944 roku udało im się opuścić obóz.
Dotarli aż w pobliże granicy ze Słowacją. Był 6 lipca 1944r. Mala, zmęczona i chora, chciała coś kupić w zamian za złoto wyniesione z Auschwitz. Wtedy zauważył ją gestapowiec. Potem kazał zdjąć czapkę Edkowi i już wiadomo było, że są uciekinierami z obozu.
Zostali z powrotem przewiezieni do obozu i oboje osadzeni w bloku nr 11. Codziennie wieczorem Edek stawał blisko drzwi i przez szparę gwizdał melodię. Po jakimś czasie z drugiego końca bloku dało się słyszeć tą samą melodię gwizdaną przez Malę. Galiński wykonał też rysunek twarzy kobiety w tynku. 15 września zapadł już wyrok w ich sprawie.
Zanim związano mu ręce, przygotowując do śmierci przez powieszenie, Edek poprosił o kartkę i ołówek, włożył przygotowane wcześniej pukle włosów Mali, napisał imię i nazwisko jej oraz swoje. Karteczkę kapo przekazał stojącemu tam W. Kielarowi.
W drodze na szubienicę powiedział tylko: „Koledzy, pomścijcie mnie”. Później musiał wysłuchać wyroku w języku niemieckim i polskim, ale zanim esesman skończył go czytać, Galiński włożył głowę w pętlę i odepchnął stołek. Podbiegł do niego kapo, zdjął pętlę i ponownie zaczął odczytywać wyrok. Wtedy krzyknął: „Jeszcze Pol…” i kapo zabrał taboret. Wszyscy stojący wkoło zdjęli czapki.
Mala miała być za karę, że uciekła, żywcem spalona w krematorium. Kierowniczka obozu Maria Mandel mówiła: „Każdy, kto tak jak Mala, odważy się uciec z obozu, zostanie załatwiony”. Mala w tym momencie wyjęła coś z zawiniątka trzymanego w ręku i zaczęła przecinać sobie żyły w lewym łokciu. Esesman wyrwał jej żyletkę, a ona trzasnęła go w twarz. Wtedy on złapał ją za rękę i złamał ją. Zabrano Malę do ambulatorium, żeby zatamować krew i móc wykonać wyrok. Pielęgniarki robiły jednak wszystko, żeby jej nie ratować. Jeszcze żyła, kiedy zabierano ją do krematorium. Tam prawdopodobnie zażyła truciznę lub zastrzelił ją esesman.
W Muzeum Auschwitz-Birkenau do dzisiaj przechowane są dwa pukle włosów Mali, przekazane przez Wiesława Kielara w 1968 roku, a także jej portret namalowany dla ukochanego przez koleżankę Zofię Stępień.
Na podstawie: Z kroniki Auschwitz: Miłość (2004). Realizacja: Michał Bukojemski.
Portret Mali: Kredki, karton, 25 x 17 cm, KL Auschwitz 1943. Zbiory Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Autorka: Zofia Stępień. Pochodzi ze strony http://pl.auschwitz.org.pl/
Mala, a właściwie Mally Zimetbaum, numer obozowy 19880, została przywieziona do Auschwitz z transportem żydowskim z Belgii we wrześniu 1942 roku. Weszła do obozu na zasadzie selekcji, była na tyle zdrowa, żeby móc pracować. W obozie pełniła funkcję gońca, odbierała także więźniarki ze szpitala i odprowadzała je na bloki, dbając o to, by te słabsze trafiały w lepsze miejsca. Znała bardzo dobrze język niemiecki i francuski, polski słabiej (kiedy była dzieckiem jej rodzina emigrowała z Polski do Belgii). Mimo, że była funkcyjną, więźniarki oceniały ją jako delikatną, wyciszoną.
Edward Galiński, numer obozowy 531, przyjechał do Oświęcimia w pierwszym transporcie, w czerwcu 1940 roku. Wraz ze swoim przyjacielem Wiesławem Kielarem planowali ucieczkę. Później przekonał Kielara, by pozwolił najpierw uciec jemu i Mali. Ukradł mundur esesmański i przepustkę. Mala w mundurze roboczym udawała, że będzie instalować urządzenia sanitarne. W ten sposób 24 czerwca 1944 roku udało im się opuścić obóz.
Dotarli aż w pobliże granicy ze Słowacją. Był 6 lipca 1944r. Mala, zmęczona i chora, chciała coś kupić w zamian za złoto wyniesione z Auschwitz. Wtedy zauważył ją gestapowiec. Potem kazał zdjąć czapkę Edkowi i już wiadomo było, że są uciekinierami z obozu.
Zostali z powrotem przewiezieni do obozu i oboje osadzeni w bloku nr 11. Codziennie wieczorem Edek stawał blisko drzwi i przez szparę gwizdał melodię. Po jakimś czasie z drugiego końca bloku dało się słyszeć tą samą melodię gwizdaną przez Malę. Galiński wykonał też rysunek twarzy kobiety w tynku. 15 września zapadł już wyrok w ich sprawie.
Zanim związano mu ręce, przygotowując do śmierci przez powieszenie, Edek poprosił o kartkę i ołówek, włożył przygotowane wcześniej pukle włosów Mali, napisał imię i nazwisko jej oraz swoje. Karteczkę kapo przekazał stojącemu tam W. Kielarowi.
W drodze na szubienicę powiedział tylko: „Koledzy, pomścijcie mnie”. Później musiał wysłuchać wyroku w języku niemieckim i polskim, ale zanim esesman skończył go czytać, Galiński włożył głowę w pętlę i odepchnął stołek. Podbiegł do niego kapo, zdjął pętlę i ponownie zaczął odczytywać wyrok. Wtedy krzyknął: „Jeszcze Pol…” i kapo zabrał taboret. Wszyscy stojący wkoło zdjęli czapki.
Mala miała być za karę, że uciekła, żywcem spalona w krematorium. Kierowniczka obozu Maria Mandel mówiła: „Każdy, kto tak jak Mala, odważy się uciec z obozu, zostanie załatwiony”. Mala w tym momencie wyjęła coś z zawiniątka trzymanego w ręku i zaczęła przecinać sobie żyły w lewym łokciu. Esesman wyrwał jej żyletkę, a ona trzasnęła go w twarz. Wtedy on złapał ją za rękę i złamał ją. Zabrano Malę do ambulatorium, żeby zatamować krew i móc wykonać wyrok. Pielęgniarki robiły jednak wszystko, żeby jej nie ratować. Jeszcze żyła, kiedy zabierano ją do krematorium. Tam prawdopodobnie zażyła truciznę lub zastrzelił ją esesman.
W Muzeum Auschwitz-Birkenau do dzisiaj przechowane są dwa pukle włosów Mali, przekazane przez Wiesława Kielara w 1968 roku, a także jej portret namalowany dla ukochanego przez koleżankę Zofię Stępień.
Na podstawie: Z kroniki Auschwitz: Miłość (2004). Realizacja: Michał Bukojemski.
Portret Mali: Kredki, karton, 25 x 17 cm, KL Auschwitz 1943. Zbiory Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau. Autorka: Zofia Stępień. Pochodzi ze strony http://pl.auschwitz.org.pl/
12 marca 2011
Mad world
„Świat jest miejscem zwariowanym i wieloznacznym, a część naszej wędrówki polega na uświadomieniu sobie tego i nauczeniu się w jakiś sposób, jak z tym żyć.” - tak podsumowuje swoją walkę z chorobą Sue Atkinson. Dowiadujemy się także, że jej depresja jest nawracająca. W ciągu dwóch lat, kiedy pisała tą książkę, miała kilka nawrotów.
Sformułowanie „życie jest trudne” pojawia się tutaj wiele razy. Optymizmu autorka raczej nie ocenia dobrze. Może dlatego, że optymiści nie potrafią zrozumieć tej choroby i stanowią Brygadę Weź-się-w-Garść, która niczego nie wnosi do życia człowieka chorego na depresję, wręcz przeciwnie – powoduje tylko jego frustrację. A może dlatego że taki człowiek musi być ciągle przygotowany na kolejny nawrót. Pomimo chwilowego szczęścia, zdaje sobie sprawę, że za jakiś czas znowu będzie okropnie.
Ponadto optymizm jest wg niej sposobem oszukiwania siebie, niedostrzeganiem cierpienia, które przepełnia świat. Nie mogę się zgodzić z taką tezą. Mimo dużej samoświadomości Autorki, taki pogląd wydaje mi się po prostu zniekształcony depresją. Rozumiem, że myślenie boli, ale w życiu Sue Atkinson nie ma żadnej równowagi. Albo jest w ciężkiej depresji, albo „przechadza się po swoim ogrodzie (…) i wydaje jej się, że jeszcze nigdy nie widziała takich barw, ani nie wdychała takiego zapachu świeżości. Wszystko wydaje się nowe. Inne. Żywe.”
Atkinson wie o depresji naprawdę dużo. O tym, skąd wynika, jak bardzo zaburzone jest myślenie chorej osoby, jak sobie radzić w najgorszych momentach. Porównuje depresję do górskiej wspinaczki i ta metafora jest rzeczywiście trafna. Może to lepiej dla czytelnika, że nie jest ona psychologiem, ale sama chorowała - jej rady brzmią przez to bardziej autentycznie. Autorka wie o sobie sporo. Na pewno w poznawaniu siebie pomagali jej psychoterapeuci, bo wspomina także o ich wskazówkach, z których korzystała.
Książka jest napisana prostym językiem, bardzo przystępnie, została podzielona na małe podrozdziały po to, by ludziom pogrążonym w depresji było łatwiej z niej skorzystać (często nie mogą się oni skoncentrować na czymś dłużej). Jednak nie jest to przyjemna lektura. Już samo wyobrażanie sobie tego, jak może czuć się osoba w depresji albo jej rodzina, jest przykre.
Można zadawać sobie pytanie, czy warto czytać książkę Jak wydobyć się z depresji osoby, która przeżywa nawroty, więc „nie wyleczyła się skutecznie”. Myślę, że warto, dlatego, że jej walka ciągle trwa. Oznacza to, że mimo słabości swojego organizmu i trudnych doświadczeń życiowych, wciąż próbuje sobie radzić. I udaje jej się to.
Pozwala też lepiej zrozumieć osoby chore na depresję, ich zachowanie, uczucia, i dowiedzieć się, czego unikać w kontakcie z nimi. Co innego czytać suche informacje o etiologii, objawach i sposobach leczenia, a co innego poznać sposób myślenia takiej osoby.
10 marca 2011
Rzucam leki
A moim lękom wytaczam wojnę. Trzymajcie kciuki!:-)
(Gdyby coś było nie tak, obiecuję się grzecznie odmeldować do psychiatry.)
(Gdyby coś było nie tak, obiecuję się grzecznie odmeldować do psychiatry.)
24 lutego 2011
Dzień, w którym umrę
Tak łatwo przekroczyć granice. Ale podchodzimy, inaczej byłoby nudno. Spacerujemy po krawędzi czarnej dziury. Czasem ktoś zrobi o jeden krok za dużo. O tym właśnie opowiada film pt. Dzień, w którym umrę Grzegorza Lipca.
Maski, socjalizacja i skutki wyrwania się z niej – niby oklepany temat. Niejeden już próbował i źle skończył. Ale ci, którzy źle kończą, chyba nie patrzą na tych poprzednich. Uwolnienie z konwenansów jest ich pomysłem. Ciągle nowym.
Więc to nie kwestia oryginalności tematu. A dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Może to zasługa głównego bohatera, w tej roli świetny Tomasz Burka. A może takiego połączenia mojego przerażenia, zaciekawienia filmem i czarnego humoru reżysera, które jest potrzebne, żeby poruszyć moje serce.
Maski, socjalizacja i skutki wyrwania się z niej – niby oklepany temat. Niejeden już próbował i źle skończył. Ale ci, którzy źle kończą, chyba nie patrzą na tych poprzednich. Uwolnienie z konwenansów jest ich pomysłem. Ciągle nowym.
Więc to nie kwestia oryginalności tematu. A dawno żaden film nie zrobił na mnie takiego wrażenia. Może to zasługa głównego bohatera, w tej roli świetny Tomasz Burka. A może takiego połączenia mojego przerażenia, zaciekawienia filmem i czarnego humoru reżysera, które jest potrzebne, żeby poruszyć moje serce.
13 lutego 2011
Specjalność
Od jutra będę studentką specjalności klinicznej i neuropsychologii. :-)
Dopisek z dnia 17 lutego:
Na pierwszym wykładzie z neuropsychologii miałam szeroko otwarte oczy :D
Dopisek z dnia 17 lutego:
Na pierwszym wykładzie z neuropsychologii miałam szeroko otwarte oczy :D
6 lutego 2011
Oliver Sacks „Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”
Zdumienie możliwościami ludzkiego umysłu. Fascynacja innością. Z ksiązki wyłania się obraz lekarza, który na pacjentów patrzy bardziej jak na niezwykłe pejzaże niż przypadki.
Poznawanie pacjentów chorych neurologicznie przez doktora Sacksa jest w pewnym sensie przerażające i piękne zarazem. Ich codzienność jest tak bardzo różna od naszej, czasami nie do pojęcia. No bo czy łatwo wyobrazić sobie sytuację, kiedy człowiek który sięga po kapelusz, myli go z głową żony? Albo gdy kobieta NIC fizycznie nie odczuwa, nie czuje w ogóle swojego ciała, swoich mięśni? Albo gdy bliźniacy ze znacznym upośledzeniem, niemiejący wykonywać prostych działań matematycznych, wymieniają się dla zabawy 6-cyfrowymi liczbami pierwszymi?
Czytelnik nagle uświadamia sobie, jakie to niesamowite, że jego skomplikowany układ nerwowy działa dobrze.
----------------------
Polecam też film Przebudzenia oparty na książce Sacksa pod tym samym tytułem, ze świetnymi rolami Robina Williamsa i Roberta De Niro.
30 stycznia 2011
Góry
Góry zawsze wydawały mi się tajemnicze i trochę straszne. Pamiętam, jak mówiłam do przyjaciółek, z którymi jeździłam na kolonie, że już nigdy moja noga tam nie postanie.
Ale wracałam.
Pierwszy raz byłam w górach z rodzicami. Miałam wtedy jakieś 7,8 lat. Mieszkałam w Murzasichlu. O tym, że w drodze nad Morskie Oko pan przewodnik niósł mnie na barana, przypomniała mi mama jakiś czas temu. Pamiętam jeszcze, że jadąc autokarem na miejsce, było mi bardzo niedobrze i że kierowca puszczał non stop Budkę Suflera.
Potem było znowu Murzasichle, z tym że inny ośrodek. Był biały pies Baca, do którego na początku ja i inne dzieci baliśmy się podejść, ale potem okazało się, że jest zupełnie niegroźny, a nawet nas lubi.
W wieku 12 lat pojechałam pierwszy raz na kolonie, do Długopola Zdrój w Kotlinie Kłodzkiej. A później były jeszcze: Kowary (Karkonosze), Rabka, Szczyrk, Kraków-Zakopane i Berezka (Bieszczady). Za każdym razem narzekanie na wysiłek (i za każdym razem nowa kolonijna, nieszczęśliwa miłość;).
W 2009 roku, w maju wykazałam się dużym poczuciem humoru i wybrałam się razem z Kołem Przewodników Beskidzkich na rajd po Bieszczadach. Już pierwszego dnia nabawiłam się kontuzji, ale udawałam dzielną i na początku nawet nie poprosiłam o nic od bólu. Ale Ketonal i tak nie pomagał. Przez 3 miesiące wchodząc do autobusu i na schody musiałam podnosić nogę za spodnie, bo inaczej nie dałam rady wchodzić, po pół roku najgorszy ból przeszedł.
Na rajdzie było zbyt duże tempo i zbyt ciężki plecak. No i nie znałam ludzi, a tamto środowisko jest dosyć hermetyczne. Mogłam zawrócić tak jak moja koleżanka ze studiów i współtowarzyszka niedoli, Beata i dojść do innej, mniej wymagającej grupy. Ale uniosłam się honorem i pomyślałam, że skoro dostałam odznakę, muszę wytrwać (odznakę w końcu i tak zgubiłam). Ale jednego widoku nigdy nie zapomnę i dla niego warto było cierpieć. To było jak wyszłam na siku z Chatki Puchatka (najwyżej położone schronisko w Bieszczadach), zobaczyłam śnieg i białą ścianę mgły. Tam gdzie po południu, za płotem rozciągał się piękny widok, teraz była mleczna zasłona. Coś niesamowitego.
Podczas tego rajdu zachwyciły mnie też stare cmentarze w opuszczonych wsiach. Na końcu było Zakopane, bardzo emerycka i przyjemna wycieczka.
Teraz marzę, żeby z przyjaciółkami pojechać w Pieniny. Pośród mroków sesji widzę to pakowanie, tą podróż. Aż sobie włączyłam Dom o Zielonych Progach. Kocham góry, których nie znosiłam. A może tak mi się tylko wydawało… Myśl o patrzeniu na nie uspokaja mnie.
Ale wracałam.
Pierwszy raz byłam w górach z rodzicami. Miałam wtedy jakieś 7,8 lat. Mieszkałam w Murzasichlu. O tym, że w drodze nad Morskie Oko pan przewodnik niósł mnie na barana, przypomniała mi mama jakiś czas temu. Pamiętam jeszcze, że jadąc autokarem na miejsce, było mi bardzo niedobrze i że kierowca puszczał non stop Budkę Suflera.
Potem było znowu Murzasichle, z tym że inny ośrodek. Był biały pies Baca, do którego na początku ja i inne dzieci baliśmy się podejść, ale potem okazało się, że jest zupełnie niegroźny, a nawet nas lubi.
W wieku 12 lat pojechałam pierwszy raz na kolonie, do Długopola Zdrój w Kotlinie Kłodzkiej. A później były jeszcze: Kowary (Karkonosze), Rabka, Szczyrk, Kraków-Zakopane i Berezka (Bieszczady). Za każdym razem narzekanie na wysiłek (i za każdym razem nowa kolonijna, nieszczęśliwa miłość;).
W 2009 roku, w maju wykazałam się dużym poczuciem humoru i wybrałam się razem z Kołem Przewodników Beskidzkich na rajd po Bieszczadach. Już pierwszego dnia nabawiłam się kontuzji, ale udawałam dzielną i na początku nawet nie poprosiłam o nic od bólu. Ale Ketonal i tak nie pomagał. Przez 3 miesiące wchodząc do autobusu i na schody musiałam podnosić nogę za spodnie, bo inaczej nie dałam rady wchodzić, po pół roku najgorszy ból przeszedł.
Na rajdzie było zbyt duże tempo i zbyt ciężki plecak. No i nie znałam ludzi, a tamto środowisko jest dosyć hermetyczne. Mogłam zawrócić tak jak moja koleżanka ze studiów i współtowarzyszka niedoli, Beata i dojść do innej, mniej wymagającej grupy. Ale uniosłam się honorem i pomyślałam, że skoro dostałam odznakę, muszę wytrwać (odznakę w końcu i tak zgubiłam). Ale jednego widoku nigdy nie zapomnę i dla niego warto było cierpieć. To było jak wyszłam na siku z Chatki Puchatka (najwyżej położone schronisko w Bieszczadach), zobaczyłam śnieg i białą ścianę mgły. Tam gdzie po południu, za płotem rozciągał się piękny widok, teraz była mleczna zasłona. Coś niesamowitego.
Podczas tego rajdu zachwyciły mnie też stare cmentarze w opuszczonych wsiach. Na końcu było Zakopane, bardzo emerycka i przyjemna wycieczka.
Teraz marzę, żeby z przyjaciółkami pojechać w Pieniny. Pośród mroków sesji widzę to pakowanie, tą podróż. Aż sobie włączyłam Dom o Zielonych Progach. Kocham góry, których nie znosiłam. A może tak mi się tylko wydawało… Myśl o patrzeniu na nie uspokaja mnie.
16 stycznia 2011
Nie ma mnie
Subskrybuj:
Posty (Atom)