Naszą sąsiadką była pani z Muszyny, która wołała na nas swojsko „cipki, cipki”, miała równie szalonego męża i nieśmiałego syna, lat prawie trzynaście. Gotowała nam kluski i sos, które zostawiałyśmy we wspólnej kuchni, swojej rodzinie żur z dużą ilością kiełbasy, opalała się albo kąpała. Góry jednym słowem nie przeszkadzały jej w odpoczywaniu.
W Sromowcach wsiadłyśmy do łodzi numer sto. Skierowała nas tam chyba jakaś siła wyższa, bo chwilę za nami wsiadło wesołe towarzystwo, średnia wieku 50, z akordeonem i jak się później okazało dużą ilością gorzkiej żołądkowej. Jakiś pan odwrócił się do mnie i mówi: proszę bardzo, a ja: nie, nie, a on: no weź, sama cola. Za chwilę każda z nas miała w ręku kubeczek, potem poczęstowali nas jeszcze kanapkami z kotletem („bierz, bierz, dzisiaj tłuczone”), wręczyli śpiewniki i zaczęli koncert. Góralu, czy ci nie żal słychać było chyba na Trzech Koronach. Ludzie w innych łodziach patrzyli się na nas trochę dziwnie, ci z lądu odmachiwali paniom tańczącym w rytm muzyki. A ja zdałam sobie sprawę z tego, że każdą piosenkę można przerobić na zbereźną. W ogóle ludzie gór to wielcy zbereźnicy, ci państwo również byli z południa.
Kiedy wysiadłam w Szczawnicy, dowiedziałam się, że przyjęli mnie na etnologię. Jak się później okazało, będę mieć zajęcia w starym humaniku, tam gdzie filozofia. Nie powiem, żeby mnie to pozostawiło obojętną. Mijać wariatów codziennie na korytarzu - sama radość. Papiery odebrał ode mnie bardzo miły pan z kulturoznawstwa. Ale powróćmy do wycieczki.
Wejście na szczyt kosztowało mnie sporo wysiłku, nie te lata już, albo nie te płuca, albo zaburzenia somatyzacyjne, wszystko jedno. Jeśli można przeżyć estetyczny orgazm, to miewam go na szczytach gór. To jedyna chwila, kiedy wiem, że bóg istnieje. Po kilku minutach pewność odchodzi.
W drodze powrotnej zagrałyśmy w kuku na pytania. To był bardzo dobry pomysł, bo wyszła z gry niesamowita, pełna otwartości, wstydu i ciekawości rozmowa. Wycieczka się udała, o tak.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz