Tomasz Mann wydaje się być interesującym człowiekiem. Dawniej bardzo spodobała mi się jego Śmierć w Wenecji (którą lubię porównywać z Lolitą Nabokova). Po Czarodziejską górę sięgnęłam dlatego, że poleciła mi ją przyjaciółka, jako jedną z jej ulubionych książek.
Jeśli chodzi o takie pomysły, jak porównywanie góry do sytuacji Europy itd. to zupełnie tego nie widziałam. Raczej zobaczyłam u Hansa strach przed życiem (góra rzeczywiście była czarodziejska, wciągała coraz to nowych ludzi niczym czarna dziura), a jego historię jako rozwój osobowości pod wpływem inspirujących ludzi. Odnosiłam też wrażenie, że Autor z lekkością bawi się słowem. Lubię czuć coś takiego, bo ważny (może najważniejszy?) jest dla mnie język. Śmiem twierdzić, że ze zwyczajnej historii można uczynić niesamowitą, posługując się błyskotliwym językiem.
Dodam jeszcze, że Mann kojarzy mi się trochę z Bergmanem. Obaj są dosyć poważni, ale w pewnych momentach dają patelnią w twarz. Czasem dowalą pesymistycznym wnioskiem, czasem dostojność przerywają odsłaniając żartobliwe, wstydliwe aspekty życia. Chętnie bym obejrzała Czarodziejską górę w reżyserii Bergmana.

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz