Szukanie artyzmu w filmie „Decasia” przypominało mi próby zrozumienia, że kibel albo butelka obdarta z naklejki mogą być sztuką. Muzyka okropna, niczym ciuchcia przejeżdżająca przez układ nerwowy, kojarzyła mi się z rozkładem osobowości.
Inna myśl była taka, że film z tą muzyką, a obrazami z własnego życia nadawałby się do wyświetlenia na sądzie ostatecznym. Drgające plamy zapełniałyby momenty przykrego oczekiwania na to, co wyświetli się dalej.
Nasuwa mi się porównanie z „Koyaanisqatsi”. Jednak ten drugi miał przekaz, muzyka współgrała z obrazami. Snuł opowieść o konflikcie człowieka z naturą. Tu przekazu po prostu nie ma. Obrazy są przypadkowe, dźwięki piłują mózg przez godzinę. Może na tym polega surrealizm w filmie. Może odnalazłyby się tutaj jakieś motywy układające się w całość, gdyby się postarać. Przecież podobno sny można zrozumieć, a chodzi chyba o podświadomość. Ale to było nudne.
Jestem na nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz