23 października 2010

Odpowiedź rektora

„W odpowiedzi na odwołanie z dnia 08 października br. uprzejmie informuję, że zgodnie z Uchwałą Rady Wydziału Pedagogiki i Psychologii, podjętą w oparciu o regulamin studiów na UMCS, nie może Pani zostać wpisana w poczet studentów III roku stacjonarnych studiów na kierunku: psychologia.

W roku akademickim 2010/2011 może Pani kontynuować studia niestacjonarne na III roku, albo rozpocząć studia stacjonarne – zgodnie z otrzymaną decyzją o przyjęciu na studia.”

Podpisał prorektor ds. studenckich

Ciężko mi przyjąć do wiadomości, że w tamtym roku przeniesienie w oparciu o poprawioną maturę i dostanie się w na I rok, było formalnością.

Mimo straconych nerwów i chwilowej załamki nie straciłam motywacji. Najważniejsze są dla mnie teraz diagnoza psychologiczna i psychologia kliniczna. Zaraz zabieram się za naukę.

18 października 2010

Kamuflaż

To niesamowite jak niektórzy ludzie potrafią się kamuflować. Udawać fajnych, dobrych, uczciwych. Dopiero kiedy pozna się ich bliżej, okazuje się, jak ciężko z nimi być, jak bardzo nienawidzą świata albo ludzi, albo swojego życia. Wtedy trudno od nich odejść, "bo zainwestowaliśmy czas", "bo głupio teraz przyznać się do błędu"...

Zaprawdę powiadam wam: człowiek może wyssać z innego człowieka całą energię. Znam wampirów energetycznych, świetnych manipulantów, którzy robią to właściwie bez celu. Tkwiłam długo w sadomasochistycznym związku. Manipulował mną także mój ojciec, człowiek zły i zagubiony. Teraz mówię: koniec. Będę się wystrzegać wampirów i ich wpływu.




Na świecie jest przecież tylu dobrych i ciekawych ludzi. To dla nich warto poświęcać czas. :-)

14 października 2010

Dzień Belfra

Proszę o obejrzenie tego krótkiego filmu.

http://mamtalent.plejada.pl/108,16541,5,1_odcinek_mam_talent_iii_-_czesc_druga,1,wideo_detal.html

Występ pani Doroty Szczepańskiej natchnął mnie, żeby w tym szczególnym dniu, Dniu Belfra, napisać coś o swoich dawnych nauczycielach. :-)

Są tacy nauczyciele, których się nie zapomina. Na pewno należy do nich pani od chemii, która potrafiła w klasie C zaprowadzić porządek. Wyjaśnię, że w klasie C problemy dorastania (powiedzmy, że tak to delikatnie nazwę) były bardziej widoczne niż w innych. Nauczyciele nas nienawidzili :-). Czasami chamstwo urastało w tej klasie do niebotycznych rozmiarów, np. mówienie do katechetki na ty, udawanie, że się wymiotuje do kosza na lekcji rosyjskiego, teksty w stylu: chciałbym być tamponem Julii (to na polskim w trakcie omawiania tragedii Szekspira) czy chociażby codzienne przezywanie mnie i popychanie przez pewnego chłopca, który dzisiaj ma już żonę i na pewno się zmienił, ale dla mnie pozostanie na zawsze szkolnym katem :-). Oj, działo się, działo.

Ale wróćmy do pani od chemii. Wchodziło się do klasy, pani kazała wyjąć kajety i robiło się cicho jak makiem zasiał. Pani mówiła, co mamy przepisać z książki i szła do kantorka zapalić. Jeśli jednak ktoś odważył się zrobić hałas… Zaczynało się niewinnie: Co tu tak głośno? Poszaleliście czy jak? A potem otwierały się bramy piekielne.
- Jak cię szturnę, to się zeszczysz!
- ……(tu nazwisko) Ja bym ci żreć nie dała przez tydzień, jakbym była twoją matką.
- ……(tu nazwisko, przeważnie się one powtarzały) Gdzie ojciec pracuje? A gdzie matka pracuje? (Potem następowały groźby:-)
Kiedyś mój kolega podszedł do niej na lekcji i spytał, czy może wyjść do łazienki. Pani na to, że od chodzenia do łazienki to jest przerwa. Kolega jednak był nieustępliwy, stwierdził, że musi, ma biegunkę. Pani od chemii zrobiła się purpurowa na twarzy, wrzasnęła: „Następnym razem będziesz srał po gaciach!”, pozwoliła mu wyjść, ale wysłała za nim woźną, żeby sprawdziła, czy rzeczywiście poszedł do łazienki. Kolega był bezczelny, wrócił się jeszcze do sali i spytał, czy ktoś ma chusteczki :-). Pani od chemii na zakończenie lekcji wołała: „Fajrant”, oceny z referatów stawiała na podstawie ilości stron (widzieliśmy jak liczy), a na przerwach radziła sobie spokojnie z chłopakami dwa razy wyższymi od niej. Zadziwiająco mało było na nią skarg od rodziców. Miałam z nią lekcje trzy lata, nigdy nie zrobiła mi krzywdy.

Moją ulubioną nauczycielką wszech czasów była wychowawczyni z gimnazjum. Uczyła mnie polskiego. Robiła trudne sprawdziany – z lektur, z gramatyki. Z gramatyki byłam niezła. Zdania rozkładałam dobrze, ale już odmiana hrabiego? hrabi? pleć czy pielić – tego nie mogłam załapać. Często też szukałam reguł tam, gdzie ich nie było. Ta nauczycielka sprawiła, że kocham polski. Wtedy bałam się jej, bo oceniała srogo i zaprowadzała porządek krzykiem, ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie byłabym tym, kim jestem, gdyby nie ona. Mówiła: Olka, ty masz swój styl pisania. Nigdy nie wyśmiała moich wierszy, które w pąsach i w towarzystwie koleżanek dawałam jej na korytarzu. Teraz wiem, jakie to było ważne – nie wyśmiać, nie zanegować, nie pozbawiać nadziei i aspiracji.

Odwrotnym przykładem jest tutaj moja pani z najmłodszych klas, która powiedziała, że ze mnie to plastyczki nie będzie. Dopięła swego, mój sposób rysowania zatrzymał się na poziomie małego dziecka. Chociaż pamiętam, że w którejś z późniejszych klas za bohomaz zniekształconej twarzy namalowany farbami dostałam szóstkę. Może pisana mi abstrakcja? :D Pomyślę o tym.

Z kolei królowa nauk w podstawówce oznaczała dla mnie spocone ręce i walenie serca. Nie zmieniła nawet tego późniejsza nauczycielka, która była delikatna niczym anioł, nie denerwowała się na matematyczne beztalencia i wiedząc, że tego nienawidzę, rzadko brała mnie do tablicy.

Tak, nauczyciel może bardzo dużo. Może zniechęcić na całe życie albo może wydobyć z młodego człowieka światło. No cóż, spotykałam jednych i drugich. Przez wiele lat byłam kujonką i naprawdę liczyło się dla mnie, żeby mieć 5.0 albo wyżej, chociaż nic z tego nie miałam, bo nawet na nagrody książkowe szkoła rzadko miała pieniądze. Robiłam to dla własnej satysfakcji i dlatego, że robiły tak moje koleżanki. Płaciłam za to codziennym bólem żołądka, ale na koniec roku rozpierała mnie duma. W liceum zmieniłam strategię. Nie liczyły się już dla mnie oceny, liczyło się dla mnie to, żeby szkoła nie bolała. Dużo było takich lekcji, które przegadałam z ówczesną przyjaciółką, K. Nie żałuję ani minuty. Fajne to były rozmowy.

W liceum nauczyłam się ściągać. W taki sposób, że do tej pory nikt mnie nie złapał. Ściągałam na fizyce, z cudownym sorem Świstakiem, który zawsze na początku lekcji zaglądał do mojego zeszytu, który był miernikiem tego "co było, a co nie", bo wszystko miałam zapisane, i którego na koniec zawiodłam zwianiem z jakiejś ważnej klasówki. Ściągałam na chemii, na niemieckim. Z tyłu zeszytów miałam różne cytaty, wiersze i rysunki K. Rysowała mi w każdym zeszycie. Miłe wspomnienia. Nie zapomniałam jednak, co to znaczy marnować zdrowie przez szkołę i jeśli dziecko podeszłoby do mnie z płaczem, że dostało 4 zamiast 5, to tak bym mu nagadała, że już nigdy nie zapłakałoby z tego powodu. Ważne, żeby skończyć szkołę i odkrywać swoje pasje, a nie przejmować się niższymi stopniami, prawda? :-)

11 października 2010

Spokojna Pani

Nie zdawałam sobie sprawy, że można się tak bardzo przywiązać do osoby, o której się niczego nie wie. Aż do dziś. Bo dzisiaj pożegnałyśmy się ze Spokojną Panią, która odchodzi na urlop (jest w ciąży).

To zabawne, że jadąc autobusem na to spotkanie czytałam akurat kserówkę o kontakcie diagnostycznym, postawie psychologa wobec osoby badanej itd. Tak, miałam okazję przyglądać się naszemu kontaktowi z dwóch stron – jako pacjentka i jako przyszły psycholog.

Spokojna Pani nie jest oczywiście zawsze spokojna. Jak każdy człowiek złości się, ma problemy, bywa przygnębiona. Ja ją idealizowałam. To pewnie jeden z mechanizmów rządzących terapią. Wiem o tym, że aby zostać terapeutą, trzeba przejść wiele godzin terapii własnej. I to, że w gabinecie jest się trochę kimś innym niż na zewnątrz. To wszystko takie ludzkie, ale jednocześnie niesamowite, że można nie udzielając rad, nie mądrząc się, słuchając raz w tygodniu o problemach i nie oczekując niczego w zamian, otworzyć komuś oczy na wiele spraw, zmienić czyjeś błędne myślenie…

Były chwile, że nie mogłam mówić. Bardzo rzadko zdarza mi się płakać przy ludziach, a dzisiaj ściskało mnie w gardle.

Bycie terapeutą wymaga pewnego dystansu, niemyślenia o problemach pacjenta. Jest to jednak także bardzo silna więź. Nie wiem, czy jeszcze spotkam Spokojną Panią. Powiedziała, że mnie nie opuszcza, nie znika i jeśli będę jej potrzebować, mogę wrócić. I że zmiana terapeuty jest dobra, bo otwiera nowe możliwości. Pewnie ma rację. Wiele razy miała rację, chociaż przeważnie uświadamiałam to sobie po wyjściu z gabinetu.

Pożegnała się ze mną w delikatny sposób. Tak jak delikatnie ze mną rozmawiała. Lubiłam w niej tą wyrozumiałość, opanowanie i to, że wymyślała fajne, obrazowe metafory, żeby ukazać pewne mechanizmy myślenia, zachowania. Jasne, że nie zawsze było różowo, czasem denerwowało mnie jej pytanie: dlaczego? Czasem bałam się z nią rozmawiać albo uświadamiałam sobie przykre rzeczy. To naturalne.

Nie wiem, co o mnie myśli, bo nigdy mnie nie oceniła. Ja jej życzę dużo radości, żeby jej dziecko urodziło się zdrowe i żeby czuła satysfakcję z tego, co robi, bo robi coś zajebistego. Jestem jej bardzo, bardzo wdzięczna.


9 października 2010

Leszek Kołakowski „Mini wykłady o maxi sprawach”


Podoba mi się, kiedy człowiek jest na tyle wszechstronny, by móc wypowiadać się na przeróżne tematy, ale jeśli nie ma o czymś pojęcia – przyznaje się do tego bez problemu. Z takich wypowiedzi składa się książka Mini wykłady o maxi sprawach. Kołakowski wyraża w niej swoje zdanie na tematy niekoniecznie poważne. Napisał między innymi o luksusie, nudzie, szacunku do natury, sprawie seksu czy odpowiedzialności zbiorowej. Z mini wykładu o młodości przepiszę fragment, który mi się spodobał:

Porzekadło, iż wybrańcy bogów umierają młodo, można dwojako rozumieć. Może ono znaczyć po prostu, że bogowie nie pozwalają, by ich faworyci dożyli wieku, kiedy dosięgłaby ich niemoc starości i trapiły różne choroby zwykle później przychodzące, jak choroba Parkinsona, choroba Alzheimera, artretyzm itd. Ale może też mieć sens groźniejszy: bogowie chcą, żeby ich ulubieńcy możliwie krótko byli ofiarami nieszczęścia, które nazywa się życie. W tym sensie zawiera się pewien widok świata. Można go zilustrować tak: Lessingowi urodziło się dziecko, które zmarło po kilku godzinach. Pisał on wkrótce potem do przyjaciela, że miał syna, który był nadzwyczajnie mądrym dzieckiem; trzeba go było kleszczami na świat sprowadzać, a ledwo przyszedł, skorzystał z pierwszej sposobności, by uciec. Ten ponury obraz świata mógłby na pozór być obalony prostym testem: przecież ludzie, co uważają, że życie jest tylko nieszczęściem, powinni by natychmiast popełnić samobójstwo, jeśli są konsekwentni. Tak się zdaje, ale w takich sprawach nie liczmy na konsekwencję: ludzi przy życiu nie doktryna żadna trzyma, ale instynkt.

Chociaż (…) niepodobna postanowić, że się będzie młodym, można postanowić, że w miarę sił naszych nie poddajemy się duchowo starości – nie w ten sposób, iż absurdalnie udajemy, że sprawa wieku nas nie dotyczy, ale w ten, że nie żyjemy żalem za utraconą młodością. Zważmy, że niemal każdy (tak się zdaje) skrycie czy jawnie żałuje, gdy młodość minęła, że jej „nie wykorzystał”. Ale cóż to znaczy? Jeden może myśli, że mógł korzystać z urozmaiconych bogactw seksu; inny może przeciwnie, seksu miał dużo, ale mógł przecież uczyć się, studiować, być mądrym, co zaniedbał, albo walczyć o to lub owo, o co wcale nie walczył (…). To, co możliwe w młodości, tego nie można na ogół mieć w pełnych rozmiarach i wszystkich formach. Dlatego niemal wszyscy są ofiarami złudzenia, że „utracili młodość”, która przecież mogła być o tyle lepsza. Nie, nie mogła.


Pozytywne słowa :-), szczególnie z perspektywy osoby młodej, popełniającej „głupie błędy”.
Nie mogę powiedzieć, że we wszystkim zgadzałam się z filozofem (np. nie podzielam jego wiary w przyjaźń damsko-męską czy obaw związanych z przekazywaniem narządów zmarłych do transplantacji), ale myślę, że właśnie o to chodzi – żeby mieć swoje zdanie. Tego uczy ta książka. Warto również zauważyć, że czytamy mądre słowa człowieka, który już nie żyje. Trochę to przygnębiające, trochę horacjańskie.

6 października 2010

Poetycki brak taktu. Jarosław Marek Rymkiewicz „Zachód słońca w Milanówku”

Bez fajerwerków. Jednostajne rymy AA BB męczące. Można doszukiwać się w „ogrodzie istnienia” podobieństw do Leśmiana, głębszej filozofii (tak jak to czynił w posłowiu Ryszard Przybylski). Ale to wszystko na siłę, tak jak na siłę rymuje Rymkiewicz.

Muszę powiedzieć, że czytając wiersz pt. „Kathleen Ferrier umiera w młodości na raka”:

(…)
Guz w piersiach i przerzuty w mózgu i w odbycie
O jakie piękne ciemne jakie krótkie życie
(…)
Życie jak guz w prostacie jak piersi ucięte
Ciemny głos który mówi że życie jest święte
(…)
Tam gdzie z Riesengebirge schodzi las jodłowy
Przechadza się z siekierką krasnal odlotowy

Latarkę ma u pasa i kolegom świeci
A oni robią trumny dla umarZachodu…łych dzieci

wrzesień 2000

doznałam bardzo rzadkiego u mnie uczucia zniesmaczenia (może taki efekt chciał uzyskać, nie wiem). Żart tego poety mnie nie bawi. Owszem, zdarzały się ciekawe wersy, ale ciągłe powtarzanie niektórych słów, np. półżywy, trochę grafomańskie wg mnie rymy, błahość wierszy przyprawiona pozorną głębią sprawiły, że chciałam skończyć ten tomik jak najszybciej. Miałam też wrażenie, jak gdyby słowa w ustach tego poety były jakby pozbawione taktu. Nie wiem, czy to odpowiednie sformułowanie. To odczucie można porównać do sytuacji, kiedy czasem dziecko chlapnie coś mało odpowiedniego, tylko że Rymkiewicz w chwili wydania miał lat 67. Coś mi tutaj nie pasuje. Pokuszę się o odważną, chociaż mało istotną dla świata poezji tezę (:D), że ja bym mu Nike nie dała. Nie dostrzegam jego fenomenu.

4 października 2010

O wycieczce na Śląsk

W Auschwitz słuchałam uważnie pana przewodnika (wysoki blondyn, niebieskie oczy, spokojny głos) i zastanawiałam się nad naturą człowieka. Nad tym, że w szczególnych okolicznościach może stać się najgorszym katem. W gruncie rzeczy powinnam więc być wdzięczna losowi, że nie zostałam esesmanką, nie pracowałam w obozie koncentracyjnym, że nie nawkładano mi do głowy od najmłodszych lat jakichś rasistowskich bzdur. Powinnam być i jestem.

W księgarni obok obozu kupiłam sobie dwie książki. Pierwsza to Byłem asystentem doktora Mengele Miklosza Nyiszli (miałam w planach), a druga to Nadzieja umiera ostatnia Haliny Birenbaum (namówiła mnie pani w księgarni, a ja bardzo lubię historie dzielnych kobiet). Zwiedzałam ten obóz po raz drugi (w Lublinie mieszkałam zresztą na Majdanku, niedaleko obozu), interesują mnie też obozowe historie, może więc zadziałało u mnie jakieś odwrażliwienie, jakieś uspokojenie serca. Wprawdzie emocje były, ale nie tak silne jak kilka lat temu. Cały czas mam w głowie eksperyment Zimbardo i drugi Miligrama, wiem, że człowiek jest zdolny do wszelkich okrucieństw. Kiedyś nawet kłóciłam się z kimś, przyznaję dziś, że niesłusznie, że człowiek jest z natury zły, bo bardzo łatwo otumanić go, wyzbyć z uczuć i obudzić w nim zwierzę. Teraz sądzę, że jest to sprawa okoliczności, co oczywiście nie usprawiedliwia Niemców zakładających obozy.

W Mikołowie ja i Justyna chciałyśmy zobaczyć pokój Rafała Wojaczka, naszego guru. Dzisiaj jest tam Instytut Mikołowski – miejsce spotkań różnych poetów i wydawnictwo. Rozmawiałyśmy z Krzysztofem Siwczykiem, który chociaż odrobinę ekstrawagancki w zachowaniu, okazał się być normalnym człowiekiem, nie jakimś nadętym poetą. O jego rolę w filmie Wojaczek nie pytałam, dla niego - jak przyznał publicznie - jest to zamknięta sprawa, a ja w sumie nie wiedziałabym, o co pytać. Trochę pogadaliśmy o poezji, Siwczyk opowiedział nam o wyjątkowym egzemplarzu Sezonu (pierwszy tomik Wojaczka), który został podarowany Stachurze, przejechał z nim kawał świata (Stachura miał go w Chile), a potem znaleziono go na miejscu śmierci Steda i teraz znajduje się w instytucie. Justyna zrobiła zdjęcia Innej Bajce, w której Rafał coś własnoręcznie podopisywał, jakieś poprawki, dedykację, wiersz. Mogłyśmy też dotknąć jego maszyny do pisania. Dotykałam jej delikatnie, tylko przez chwilkę, tylko kilka klawiszy, a i tak hormony szczęścia rozlały się po moim organizmie błogim ciepłem. Na regale stały też książki, które czytał Wojaczek, tzn. niewielka ich część. Resztę zabrała córka poety, Dagmara. W pokoju stało biurko, przy którym jeszcze przez wiele lat po śmierci Rafała pracował jego ojciec. Dzisiaj żyje jeszcze najstarszy brat Rafała, Piotr (mieszka we Wrocławiu, Rafał nie miał z nim najlepszego kontaktu) i córka. Pani Dagmara, jak się dowiedziałyśmy, odwiedza czasem Instytut Mikołowski.
Pracownicy instytutu byli nieco zdziwieni, że dziewczyny z lubelskiego przyjechały na Śląsk zobaczyć pokój poety. Ale było im miło nas gościć. Człowiek w okularach - potem sprawdziłam w Internecie, że to Maciej Melecki – podarował nam sporo poezji, Wirpszy i innych.

Byłyśmy też na cmentarzu w dzielnicy Katowice-Bogucice, żeby odwiedzić grób Magika, którego lubi Justyna. Wprawdzie po ciemku, bo się nie wyrobiłyśmy i bez znicza, bo już nie chciało nam się w deszczu szukać sklepu, ale siostra odsłuchała rytualnie jakąś jego piosenkę stojąc przy grobie i była usatysfakcjonowana. Dyskutowałyśmy nad jego samobójstwem, nad tym, że sam wpędził się w chorobę psychiczną (nie chciał iść do wojska, udawał wariata, a potem naprawdę zachorował). Gdyby otrzymał pomoc, mógłby żyć. A tak skoczył z okna w wieku 22 lat, osierocił synka… Jego grób jest zadbany, na pewno odwiedza go sporo osób.

Deszcz i zimno trochę popsuły nam wycieczkę. Na dworcu w Katowicach były nieczynne skrzynki na bagaż, a że ciężki, byłyśmy uziemione tam aż do odjazdu pociągu powrotnego, czyli kilka godzin. W Oświęcimiu dowiedziałam się też o nieszczęsnej decyzji Ważnych Ludzi na temat moich studiów. Aura nie sprzyjała, więc zdarzały się nam kłótnie, jak to zwykle bywa, o błahostki. Następnym razem musimy wcześniej rezerwować miejsce do spania, bo w lecie, nawet jak pada deszcz, jest cieplej, a my nienawidzimy zimna. W każdym razie wycieczki nie żałuję. :-)

Na zdjęciu Mikołów.