13 sierpnia 2011

Sceny z życia andropauzalnego

Dwie historie starzejących się, zdradzających długoletnie partnerki mężczyzn. Zawiedzione kobiety, rozedrgani świeżym napływem namiętności kochankowie, zagubione młode siksy. Tylko gdzie tu miejsce na literaturę?

Zadaję sobie pytanie, po co w ogóle powstała ta książka? Było trochę trafnych metafor, trochę realizmu w szarpaniu się bohaterów z nudą dnia codziennego, w szukaniu czegoś, co wyrwałoby ich z odrętwienia. Było trochę opisów erotycznych scen. I to wszystko. Taki obyczajowy porno harlequin. Mam przeczucie, że ulubione romanse mojej babci są napisane z większym jajem.

Język Gretkowskiej i Pietuchy są tak podobne, że czasami zapominałam, że nie czytam już jej, tylko jego. Historie bliźniaczo do siebie podobne, usprawiedliwiające męską zdradę. Historie, które można skwitować jednym zdaniem: Takie jest życie. Większej filozofii tutaj nie widzę. Chyba że nie mam prawa jej widzieć, bo jest to książka wyłącznie po to, żeby zapchać czas. Poczytać coś w stylu historii z „Sukcesów i porażek”, ale żeby starczyło na dłużej.

A może Gretkowska pokazała w innej książce, co potrafi? Ale cóż, w bibliotece wybrało mi się taką. Nie zachęciła mnie, żeby sięgnąć po jeszcze. A co do jej partnera, psychoterapeuty - oczekiwałam większej głębi.

10 sierpnia 2011

To już rok

Minął rok, od kiedy odszedł Marcin. Odwiedziłam dzisiaj jego rodziców, razem byliśmy na mszy, cmentarzu, a potem u nich w domu.

Wielki, rodzinny pomnik… poważny… tak bardzo kontrastuje z jego osobą. Dlatego nie bywam tam zbyt często. Wolę rozmawiać z jego rodzicami, wspominać dobre, zabawne chwile.

Dziwne, że wcześniej miałam pomysł, żeby ten dzień spędzić inaczej niż u nich. Czułam, że jestem w odpowiednim miejscu i o odpowiednim czasie. Zawsze czuję się u nich dobrze, ale dzisiejszy dzień był wyjątkowy. To spotkanie było mi bardzo potrzebne.

Trudne emocje pogłaskane przez spokój.

9 sierpnia 2011

Ciuchcia przejeżdżająca przez układ nerwowy

Szukanie artyzmu w filmie „Decasia” przypominało mi próby zrozumienia, że kibel albo butelka obdarta z naklejki mogą być sztuką. Muzyka okropna, niczym ciuchcia przejeżdżająca przez układ nerwowy, kojarzyła mi się z rozkładem osobowości.

Inna myśl była taka, że film z tą muzyką, a obrazami z własnego życia nadawałby się do wyświetlenia na sądzie ostatecznym. Drgające plamy zapełniałyby momenty przykrego oczekiwania na to, co wyświetli się dalej.

Nasuwa mi się porównanie z „Koyaanisqatsi”. Jednak ten drugi miał przekaz, muzyka współgrała z obrazami. Snuł opowieść o konflikcie człowieka z naturą. Tu przekazu po prostu nie ma. Obrazy są przypadkowe, dźwięki piłują mózg przez godzinę. Może na tym polega surrealizm w filmie. Może odnalazłyby się tutaj jakieś motywy układające się w całość, gdyby się postarać. Przecież podobno sny można zrozumieć, a chodzi chyba o podświadomość. Ale to było nudne.

Jestem na nie.