1 maja 2011

Irvin Yalom „Kat miłości”

Ta książka wywołała we mnie dużo emocji. Zazdrościłam doktorowi Yalomowi mądrości. Podobało mi się, jak wielki ma wgląd w siebie i to, że potrafi przyznawać się do błędów. Jego niektórych pacjentów podziwiałam za przemianę, jakiej w sobie dokonali. Z jednej strony jestem z siebie dumna, że tyle już omówiłam i zrozumiałam na własnej terapii, a z drugiej lektura tej książki zainspirowała mnie do kolejnych zmian. Odkryłam, że tak jak doktor Yalom nie lubię złudzeń i walczę z nimi. Przemyślałam jeszcze raz taki pogląd, że aby spróbować zamknąć jakąś sprawę w sobie, trzeba ją najpierw porządnie rozbabrać. Więc rozbabrałam pewną ważną dla mnie sprawę, rozłożyłam ją na czynniki pierwsze, bo bardzo chcę ją zakończyć nie tylko oficjalnie, ale też emocjonalnie.

Oczywiście były w tej książce rzeczy, które mi się nie podobały, jak np. ignorowanie diagnozy psychiatrycznej:

Inni, do których i ja należę, dziwią się, że można poważnie traktować jakiekolwiek diagnozy i widzieć w nich więcej niż prosty opis pewnych wybranych symptomów i zachowań. (…) Zastosowanie nawet najbardziej liberalnego systemu nazewnictwa psychiatrycznego stanowi pogwałcenie jestestwa drugiego człowieka. Jeśli wierzymy, że ludzi można ująć w kategorie i postrzegamy ich przez pryzmat pewnych klasyfikacji, nigdy nie dostrzeżemy ani nie docenimy tych ważnych części osoby, które poza nie wykraczają.


Czuję, o co mu chodzi (ważniejsze jest poznawanie poprzez rozmowę niż nałożenie etykiety), ale nie do końca się z nim zgadzam. Diagnoza jest przecież punktem wyjścia do zmiany. Zastanawiam się też, jak funkcjonował jako lekarz, skoro obce jest mu korzystanie z nazewnictwa medycznego (!).

Warto też zwrócić uwagę na to, że kultura amerykańska daje większą otwartość, samo mówienie na ty, ale też dotyk pacjenta czy otwarte rozmawianie o tym, co o nim myśli terapeuta – to raczej niemożliwe w naszej kulturze.

Yalom preferuje terapię głęboką, dotyka najbardziej bolesnych spraw w życiu człowieka: nieuchronności śmierci nas i naszych bliskich, odpowiedzialności za własne życie, egzystencjalnej samotności i braku „oczywistego, narzucającego się sensu życia”. Pisze o „niewzruszonej obojętności kosmosu”, którą człowiek stara się zaczarować np. poprzez wiarę w istotę wyższą i jej wpływ na swoje życie. Mnie się podoba, ale wydaje się, że nie wszyscy mają ochotę szukać w sobie i rozumieć tego typu lęki. Zresztą są one bliższe ludziom starszym.

Zaskoczyła mnie łatwość, z jaką Autor interpretował sny swoich pacjentów. Dla mnie sny były do tej pory, mimo przekonań Freuda, niczym więcej jak zlepkiem bezsensownych obrazów, ewentualnie przeżuwaniem wydarzeń z życia. Być może teraz lepiej się im przyjrzę. Może rzeczywiście oddają skrywane uczucia i można je łatwo odnieść do swoich wstydliwych tajemnic i pragnień, jeśli człowiek sporo zastanawia się na sobą.

Yalom stał się moim guru. Pewnie dlatego, że zostać terapeutką to moje wielkie marzenie. Marzenie, które na chwilę znikło, ale jakiś czas temu na zajęciach z pomocy psychologicznej powróciło z impetem. To właśnie wykładowca tego przedmiotu polecił nam Kata miłości.

I jeszcze może wyjaśnienie tytułu. Pierwsze opowiadanie jest o kobiecie, która od wielu lat nie potrafi sobie poradzić ze wspomnieniem pewnego romansu, jest dla niej tak żywe, jakby ciągle trwał. Więc kat miłości jest w gruncie rzeczy katem złudzeń.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz