4 grudnia 2014

Wstręt

Mam wstręt do powieści.

Próbowałam czytać Auto da fe, ale sięgałam po nią tylko wieczorami, tuż przed zaśnięciem. Nie mogę czytać powieści, bo teraz najbardziej interesuje mnie prawdziwe życie. Brak pracy, ciągłe poszukiwania i zapalanie się do nowych pomysłów, z których nic nie wynika, bardzo mnie męczą.
Nie mam teraz wielkich marzeń. Nie myślę o dalekich podróżach i byciu Matką Teresą.

Chcę po prostu mieć pracę.

Czytam codziennie Psychoterapię, mimo że po każdej porażce, patrzenie na nią sprawia mi ból.

W niedzielę skoczę na kilka dni do Dęblina. Pewnie wezmę ze sobą jakiś reportaż. Reportaże mają to do siebie, że są prawdziwe i smutne. I to mi chyba teraz odpowiada.

13 listopada 2014

Siddhartha Mukherjee „Cesarz wszech chorób. Biografia raka”

Nigdy nie zapomnę tej dziewczyny. Poznałam ją podczas praktyk w centrum onkologii przed piątym rokiem. Była łysa, ale śliczna. Powiedziała mi, żebym dotknęła jej guza na nodze. I że to wszystko stało się szybko, w lipcu poczuła, że coś jest nie tak, we wrześniu miała już chemioterapię. Oprócz nogi były jeszcze przerzuty w płucach - mówiła, że to małe guzki i lekarze sprawdzają, czy znikną. Chciała jak najszybciej wrócić do domu, do chłopaka, była niewiele młodsza ode mnie. Od tamtego spotkania minęły ponad dwa lata, a ja wciąż zastanawiam się, czy jej się udało.

Wtedy dotknęłam raka po raz pierwszy.

Niedawno przeczytana książka Mukherjee wzbudziła we mnie jednocześnie przerażenie i zachwyt. Bo rak jest częścią nas samych, naszym doskonalszym, nieśmiertelnym odbiciem. Autor nadał mu ludzkie cechy: inteligencję, spryt, złośliwość, ironię. Poza tym dobitnie pokazał, jak wielką sztuką jest rozmowa z osobą chorą. Ciągle myślę o tym, czy się jej nauczę.

Ciężko mi było rozstać się z tą książką. Tak dużo było w niej nadziei. Chorujących i całych pokoleń onkologów. Od razu wzięłam się za inną. Nie miałam ochoty na nic wesołego. Padło na „Eli, Eli”.

19 października 2014

Bezpracowie

Czułam się jakbym jechała zostawić gdzieś swoje marzenia. Nie chciałam się ich pozbywać.

- Przepraszam, bezrobocie to tu? – zapytała kobieta o twarzy zniszczonej alkoholem.
- Tak, tu. – odpowiedziałam.

Urząd pracy w Krakowie znajduje się w dziwnym miejscu. Wysiada się na przystanku, gdzie wokół są same krzaki. Trzeba iść dróżką, która otacza rosnące swawolnie kępy. 
Na tym przystanku wysiadło kilka osób. Widać było, że podążają w tym samym kierunku.

Bałam się.

Gdy czekałam na miejscu przed odpowiednim pokojem, usiadł obok mnie młody, podchmielony mężczyzna i zaczął rozłupywać orzechy mamrocząc coś pod nosem. Inny nerwowo chodził w tę i z powrotem narzekając, że spóźnił się 10 minut, a czeka już 2 godziny. Ruda pani, przypominająca Kingę Preis, powiedziała, że kiedyś czekała 6 godzin i że to wszystko jest bez sensu. Siedzący obok niej facet przytaknął.
 
W końcu Nerwowy zrezygnował. Zostałam poproszona do środka.

Łysy pan donośnym głosem poinformował mnie o prawach i obowiązkach, wręczył dużo kartek, dużo też zostawił dla siebie, zbierając uprzednio na każdej mój podpis albo dwa. Był dla mnie uprzejmy.

Wracając zobaczyłam na przystanku gówno. Pomyślałabym, że psie, ale był też papier toaletowy. Czyżby komuś puściły nerwy?

W tramwaju zadałam sobie pytanie: czy nadal chcę pomagać ludziom. Odpowiedź brzmiała: tak. 

25 lipca 2014

Paweł

Da Vinci, Don Kichot, myśliciel z urojeniami, zafiksowany na Bogu i fizjologii. Bojaźliwy katolik, za chwilę perwersyjny bluźnierca. Brzydzi się kobiet, jednocześnie skrajnie je idealizując. Uczy się fińskiego, nie mogąc zapamiętać jak mam na imię. Dobrze ubrany, przystojny okularnik. Chodzi po Domu szybko, lekko pochylony, przystaje na chwilę obok przypadkowej osoby i zaczyna swój filozoficzny wywód. Tworzy nowe słowa, po czym powtarza je z uwielbieniem, żeby podkreślić ich wagę. Gdy słucha się go dłużej, można zauważyć, że jego bełkot przecinają aforyzmy. Ma zaraźliwy śmiech. I jak każdy szalony naukowiec, jest kiepski w sporcie.

Czasami mu zazdroszczę. Tylko czasami, bo schizofrenia odebrała mu to co najcenniejsze. Ale kiedy słyszę te jego stwierdzenia, mam wrażenie, że spotkałam kogoś w rodzaju Wojaczka czy Stachury, po prostu poetę.

Zastanawiam się, co by było, gdyby zdjąć z niego chorobę, jak kurtkę przeciwdeszczową, kiedy przestaje padać. Gdyby znaleźć cudowny lek, przeprowadzić zabieg mózgu, porwać neurony na strzępy i poskładać jeszcze raz, w logiczny sposób. Co by zostało? Kto by został?

Może nie powinnam się fascynować, ale przecież jestem tylko wolontariuszką, więc oj tam :-)

10 lipca 2014

Nowe sny

Kiedy chodziłam na zajęcia o marzeniach sennych i religii, zazdrościłam religioznawcom fajnych snów. Miałam też zadanie – prowadzić swój sennik w czasie trwania zajęć.

Nie przyśniło mi się nic. To znaczy nic nie zapamiętałam. 

Za to teraz mam za swoje – bycie premierem Japonii czy wydalenie z siebie małego smoka to tylko wycinek moich onirycznych przeżyć.

Życie bywa przewrotne. Tamte wakacje spędziłam na wizytach u dentystów. Obecne zaczęłam od zdiagnozowania sobie nowej dolegliwości: bolą zęby, boli głowa, boli hmm podstawa czaszki, ból wwierca się od dołu. Ósemki zatrzymane! Tak, to na pewno to. Pantomogram bez skierowania, rzucenie okiem na zdjęcie – oho, nie jest dobrze, dolne ósemki wjeżdżają pod siódemki. Dla upewnienia wizyta u mojej dentystki (od zeszłego lata tylko jej ufam) i ostateczne "do wycięcia". Dwie dolne na pewno, jedna górna może. Już sobie wyobrażam krew na poduszce, gorączkę i picie jogurtów przez słomkę. Będę znów hipochondryczką, znów sobie ponarzekam, że boli. Dawniej to uwielbiałam.

Życie bywa przewrotne. Dziewczyna, którą mdliło od przychodnianych zapachów, marzy o pracy w służbie zdrowia. Obiecywałam sobie, że już dość nauki, kończę drugi kierunek i basta, wreszcie nie będzie kartkówek, egzaminów, studentowania, upupiania, całej tej grozy zamkniętej w potulnym siedzeniu w szkolnej ławie.

Ale kiedy zobaczyłam, że centrum onkologii współorganizuje podyplomówkę z psychoonkologii, to było silniejsze ode mnie. Zapytałam ojca o pożyczkę (nie, nie wiem kiedy oddam), ułożyłam misterny plan połączenia studiów z kursem psychoterapii, pogadałam z ludźmi i otrzymałam błogosławieństwo. Zaczynam w październiku, tuż po obronie z etnologii.

Rozmowy kwalifikacyjne póki co nie wyszły. Wytykano mi brak doświadczenia. Więc idę pracować za darmo - za 4 dni zaczynam intensywny wolontariat w domu samopomocy dla osób przewlekle chorujących psychicznie. Najważniejsze, żeby nie siedzieć na tyłku. 

27 maja 2014

Chłopczyk z Nowej Huty

To było takie stereotypowe – Nowa Huta, patologiczna rodzina, agresywny on, uległa ona, posłuszna córeczka i dwóch niegrzecznych synków. Na przystanku chłopiec w spacerówce zaczął się awanturować, mężczyzna wrzasnął na niego. Zaczęłam się bać.

Wsiedli do tego samego autobusu co ja. Ona bezradna, spytała go gdzie usiąść, może tu, może tutaj, sama nie podejmie decyzji. Zdecydował. Najpierw usiedli bliżej kierowcy, potem nie wiedzieć czemu przenieśli się tuż przede mnie. „Idź do wujka” wypowiedziane przez kobietę kazało mi przypuszczać, że dzieci, a przynajmniej dwoje starszych, mają innego tatę. Chłopczyk, średni, około 2,5-3-letni, siedzący obok matki był niespokojny, płakał, wyginał się, kurczowo trzymał autobusowej rurki, żeby zwrócić na siebie uwagę. W końcu zaczął bić matkę rączką. Po trzech razach wycedziła przez zęby, że jeszcze raz i mu ją złamie. I że więcej już nigdzie ich nie zabierze. Mężczyzna dodał: racja, skoro nie umieją się zachować. Objął dużą, żylastą dłonią swoją kobietę. Jest jego.

Blondyneczka, najwyżej 4-letnia, wychylała się, żeby dotknąć biletomatu, spodobały jej się przyciski. Zerkała z szelmowskim uśmiechem na dorosłych, czy zareagują. Potem powiedziała cichutko, że chce do wujka na kolana (wtedy, po kolejnym przemieszczeniu, gnieździli się – dorośli i dwoje dzieci – na dwóch siedzeniach). Matka była zadowolona: chcesz do wujka? Dobrze, to idź.

Wzięła na kolana synka, który wcześniej ją uderzył. Dotknęła go wtedy po raz pierwszy odkąd wsiedli. Chwilę wcześniej, kiedy jeszcze stał obok matki, odwrócił się na moment i popatrzył na mnie, a potem na siedzącego obok mnie faceta. Ja, facet. Ja, facet, ja, facet. Uśmiechnęłam się. Nie odwzajemnił uśmiechu.

18 maja 2014

Ja i teatr

W teatrze nie lubiłam przesady. Dlatego też unikałam odwiedzania go przez długi czas.
  
Jednak lubię burzyć swoje przekonania, o których mogę podejrzewać, że są niesłuszne. Tak było z Berlinem, który okazał się całkiem sympatycznym miastem. Dziwnym, ale sympatycznym. A ostatnio właśnie z teatrem.

Szukałam więc spektaklu, w którym nie byłoby sztuczności. Najlepiej kameralnego, gdzie na pierwszym planie byłyby relacje między bliskimi sobie ludźmi. No i znalazłam: „W mrocznym mrocznym domu”. Było o tym, że stare traumy potrafią odżyć w jednej sekundzie; o miłości i poświęceniu dla brata, nawet jeśli on tych uczuć nie odwzajemnia i o tym, że pewnych rzeczy nigdy nie da się wybaczyć. Scenografia prawie nie istniała, a obłożenie wszystkiego - łącznie z siedzeniami widzów - trawą sprawiało wrażenie, że przed emocjami braci nie ma ucieczki, że jesteśmy obok. Albo nawet w środku. W środku ciemnego lasu, który symbolizuje ich poplątaną, bolesną więź pełną niedopowiedzeń i dotkliwych wspomnień sprzed lat. 

Pomimo tylu emocji nie odczułam przesady. Nikt mnie nie oszukał, nie zaserwował maski, którą może w jednej chwili zdjąć i rzucić w kąt. Oni tylko rozmawiali. Bardzo mi się podobało.

10 maja 2014

Dęblin

Piszę z miejsca, które nie istnieje. Zostało zasypane popiołem, zalane oceanem. Nawet Tatry były kiedyś pod wodą. Dowiedziałam się tego w marcu w Muzeum Tatrzańskim, choć mogłam podejrzewać wcześniej.

Idąc ze stacji PKP do domu, ożywiłam trupa.

Widziałam, jak idzie do szkoły. Mija domy, szare bloki, rozmawia z pewną rudą dziewczyną. Poważne. Jak na pogrzeb. A to przecież dzieciaki. Mają w głowach przede wszystkim marzenia o przyszłości, o studiach, o wyjeździe. 

Tak się bałam, że nic nie wyjdzie z psychologii. 

Dzisiaj studia w Lublinie przesuwają się coraz dalej na osi czasu. Tylko jeszcze Zębuś użera się dla mnie z panią z dziekanatu, bo od września nie ma, biedna, czasu podpisać mojego suplementu.

A tutaj? Tutaj wszystko jest wspomnieniem. Jeśli pojawiają się jakieś drobne zmiany, to myślę: dla tamtej dziewczyny wyglądało to inaczej. Dla niej Dęblin był całym światem, znała go tak dobrze. Teraz odchodzi. Ze szmacianą torbą na ramieniu. Odchodzi daleko.

13 marca 2014

Program MOST – most do piekła

O moim pobycie na MOŚCIE można by napisać dwutomową knigę (a to dopiero połowa!), więc ograniczę się tylko do ułamka - sytuacji związanej z porozumieniem o programie zajęć na semestr letni.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Pani z Dziekanatu, mówiąc że zanim podpisze je dziekan UMCS, musi zatwierdzić je także opiekunka mojego roku. Trochę mnie to zdziwiło (w poprzednim semestrze nie było takiego wymogu), więc zapytałam dlaczego. Pani odpowiedziała, że nie wie. Niewiedzę Pani przyjęłam z pokorą, zadzwoniłam do siostry i poprosiłam ją, żeby wybrała się do opiekunki. Opiekunka zrobiła wielkie oczy (tutaj pragnę podkreślić, że nie jest ona etnologiem, lecz filologiem, więc co niby ma do ustalania mojego planu zajęć?) i rzekła, że nie wie, o co chodzi. 

Moja siostra jest zdeterminowana. Poszła do dyrektora instytutu, swoją drogą człowieka bezproblemowego. Podpisał.

Justyna udała się ponownie do dziekanatu, gdzie została przez Panie …. delikatnie mówiąc skrzyczana, nie no, po prostu opierdolona, bo jak to tak może być, że ja sobie sama ułożyłam plan, ktoś przecież musi go koordynować (czyt. układać za mnie)!

„Program semestralnych studiów może być realizowany przez wybranie dowolnego semestru studiów z obowiązującego programu nauczania w uniwersytecie wybranym przez Studentkę/Studenta.
Program semestralnych studiów może być realizowany w oparciu o indywidualny program, składający się z różnych przedmiotów, wybranych z różnych semestrów studiów danego kierunku lub pokrewnych kierunków, realizowanych w tym czasie w wybranym uniwersytecie.”

Miło, że Panie z Dziekanatu wiedzą, co to MOST…

Pozostaje mi wziąć głęboki wdech i wydech. Wdech i wydech. I jakimś sposobem skończyć te studia. A plan na UJ mam bardzo ciekawy :-) 

21 lutego 2014

Artur Klinau „Mińsk. Przewodnik po Mieście Słońca”

Chyba wszystkie dzieci na wszystkich osiedlach świata wymyślają historyjki o postaciach, których należy się bać. W Dęblinie po Wiślanej jeździła czarna limuzyna z facetem, któremu sterczały z kapelusza druty. W Mińsku, w parku Czeluskińców była to banda, która zabijała dziewczynki i przerabiała je na bułki z mięsnym farszem.

Poza tym istnieją takie obrazy, które człowieka zawsze dotykają i jednym z nich jest pies tęskniący za swoim zmarłym właścicielem. Mały Artur Klinau przejął się pewnym filmem, w którym pies po pogrzebie swego pana wraca do domu, „ale domu już nie ma. Drzwi są zamknięte i nikt ich nie otworzy”. Ten pies mógł wyglądać mniej więcej tak:


(Dzisiaj zrobiłabym to zdjęcie zupełnie inaczej, ale wstawiłam je tutaj, bo jest jakoś dla mnie ważne, do dziś mam przed oczami smutek tego psa.)

Niezależnie od miejsca, a pewnie i czasu, dzieci bawią się podobnie, a dorośli podobnie się wzruszają. Podobnie, ale nie tak samo, bo czasem ktoś wmawia im od początku coś, co nie jest prawdą. Na przykład że żyją w najlepszym kraju, zagrożonym siłami z zewnątrz, ale broniącym się dzielnie przed wrogiem. A jeszcze dokładniej w idealnym mieście, obdarzonym doskonałą cechą – amnezją poprzednich lat. Wszystko, co dzieje się w Mieście Słońca, może w jednej chwili zostać zmiecione i zasypane inną wizją, lepszą historią.

Dzięki książce Klinaua dowiedziałam się, że dawniej Mińsk i Wilno były do siebie podobne, że projektowali je ci sami architekci. Mińsk pod warstwą bezczasu, braku historii i błyskawicznych zmian, kryje straszne tajemnice, ale i piękno dawnych budynków. Jest takim astmatycznym miastem, nic nie wolno mu powiedzieć (czy można bardziej skrzywdzić miasto niż tak, żeby nic nie pamiętało?). Wyparcie daje spokój, burzony tylko czasem, np. gdy dzieci bawią się znalezionymi w wykopie czaszkami.

Przewodnik… jest w dużej mierze wspomnieniem z dzieciństwa. Wrażenie to potęguje brzmienie tytułu w oryginale: Małaja (…) kniżka (…). Ale dzieci nie znają pojęcia zagubionej tożsamości, paranoi wojny, nacjonalizmu czy utopii. Znają za to bardzo dobrze marzenia. Niektóre z nich przeniesione w dorosłość na pewno stałyby się niebezpieczne.

Powiedzmy, że jest Przewodnik… „wspomnieniem z dzieciństwa dla dorosłych”. Tak bardzo ambiwalentnym w odczuciach czytelnika. 

25 stycznia 2014

Psychodrama Olki

Psychodrama to bardzo ciekawa rzecz. Najpierw wydaje się dziwaczna i żenująca, a potem nagle człowiek uświadamia sobie, że naprawdę działa i zmusza do przemyśleń. W skrócie można powiedzieć, że to „rozmowy” z ludźmi, którym na żywo nie możemy pewnych rzeczy powiedzieć, wcielanie się w te osoby i mówienie tego, co my sami chcielibyśmy od nich usłyszeć. Są to także zabawy, niby niewinne, a w rzeczywistości projekcyjne, na które, nie ma siły, złapie się nawet psycholog.

Pierwszego dnia chciałam uciekać. 
Drugiego zdecydowałam, że chcę. 
Trzeciego stwierdziłam, że nie znalazłam się tam przypadkiem. Nie dość, że mam szansę spróbować czegoś zupełnie różnego niż terapia indywidualna, to jeszcze pozwoli mi wyleczyć się ze strachu przed publicznymi wystąpieniami. Tam występuje się cały czas.

Żeby zobrazować, co się mniej więcej dzieje i będzie działo w mojej głowie podczas 240 godzin psychodramy, przywołam scenę z filmu "Niemożliwe" o tsunami w 2004 roku. Jest już po wszystkim, Naomi Watts jako Maria leży w szpitalu i nagle zaczyna wymiotować wszystkimi brudami, jakie połknęła w czasie, kiedy próbowała się ratować. Tutaj też zwraca się brudy. No cóż, nie ma co udawać, że tsunami nie było.

Dla moich przyszłych pacjentów. Ale też dla siebie. Będzie ciekawie. 

2 stycznia 2014

Mam tremę

Chcę tego, a jednocześnie tak bardzo się boję.

Już za dwa tygodnie zamieszkamy razem. Kraków przestanie być dla mnie synonimem samotności.