27 marca 2010

Dekalog

Zabijaj, zabijaj
Zabijaj i cudzołóż
Cudzołóż i pożądaj
Przez cały tydzień
Przez cały tydzień
W niedzielę bij matkę i ojca i siostrę
Bij młodszego i kradnij
Po wszystko dokoła
Wszystko jest twoje
Wszystko jest twoje

Ciemności, ciemności
Ciemności i szyderstwo
Szyderstwo i kłamstwo
Kłamstwo przez cały tydzień
Przez cały tydzień
Ty jesteś jedyną nadzieją
Sam sobie światłem w tunelu
Ty wszystkim po wszystko dokoła
Wszystko jest w tobie
Wszystko jest w tobie


- piosenka z Dekalogu X.

Jestem zachwycona tym, co zobaczyłam. Oglądając 10 godzin Dekalogu, nie nudziłam się ani przez chwilę. Najbardziej podobały mi się części:
- IV - Anka dowiaduje się, że człowiek, którego uważała całe życie za ojca, prawdopodobnie nim nie jest, wkrótce oboje zdają sobie sprawę, że łączy ich coś więcej.
- V - Młody adwokat, przeciwny karze śmierci (niezwykła rola Krzysztofa Globisza) broni chłopaka, który popełnił brutalne morderstwo, przegrywa jednak sprawę; jedna z najbardziej przejmujących scen śmierci jakie widziałam).
- X - dwaj bracia po śmierci ojca odkrywają, że całe życie podporządkował on kolekcjonowaniu znaczków, są one wiele warte, bracia zaczynają przesadnie fascynować się filatelistyką, jeden z nich za cenę znaczka, poświęca swoje zdrowie. Tutaj podobała mi się gra Zamachowskiego, który wykonuje piosenkę stanowiącą jakby podsumowanie całego cyklu.

W części I urzekł mnie bystry chłopiec, znający się na komputerach, w części II zadumana Krystyna Janda, paląca papierosa za papierosem. Części VI i IX ukazały ciemną stronę miłości, taką, która upokarza. Do tego piękna muzyka i Artur Barciś jako … anioł? Bóg?

Kiedyś znałam tylko niektóre części, teraz chciałam spojrzeć na cały cykl. Uważam, że jest spójny i bardzo udany.

23 marca 2010

Bogdan Bartnikowski „Dzieciństwo w pasiakach”


Kiedy czytałam Dzieciństwo w pasiakach, targała mną pewna sprzeczność - jak szanować godność drugiej osoby i wierzyć, że jest z natury dobra, zdając sobie jednocześnie sprawę z tego, że w sytuacji ekstremalnej jest zdolna do wszystkiego. Zimbardo przecież pokazał nam, że normalni ludzie mogą stać się katami. A co dopiero na wojnie, tam było to oczywiste.
Może to tylko wrażenie, że Niemcy byli szczególni okrutni. Historia mówi przecież, że wojny były zawsze i ludzie zawsze się zabijali. Ale czyściutki, uśmiechnięty Niemiec, który wysyła dzieci do krematorium, stanowi kontrast, który wyjątkowo mnie razi. Można by kolokwialnie powiedzieć, że inne wojny, czy nawet obozy pracy w ZSRR kojarzą mi się z hołotą, ale Niemcy już nie. Oni byli wymuskanymi maszynami do dręczenia innych. I ta ideologia, że Żydzi i Cyganie to nie ludzie… Ta ich niemiecka pedagogika, ślepe posłuszeństwo…
Tak, wiem, że to było dawno temu :).

Bogdan Bartnikowski trafił do Auschwitz ze swoją mamą w 1944 roku, miał wtedy 12 lat. Przeżył i w 1969 roku napisał książkę o tym, jak w obozie zachowywały się dzieci, jak walczyły o przetrwanie. To opowieść trudna, ale dla naszego bohatera zakończyła się dobrze.
W tym roku skończył 78 lat.

"Staszek ma zły uśmiech, gdy ktoś mówi na niego – dziecko. Ja zresztą też, odzwyczailiśmy się, tyle razy każdy z nas dostał laską po grzbiecie, kopniaka albo po gębie. Tyle razy dorośli wrzeszczeli na nas najgorszymi wyrazami, to znaczy, że uznali nas za równych sobie, i teraz znów mamy być dziećmi? Śmieszne…"

20 marca 2010

Pochwała życia – wiosna

Karolina Madej

PRÓBA JĘZYKA II
(z tomiku Von von)

paznokciem przecięłam przeźroczystą folię,
leżał na białej sterylnej tacy, jak na szpitalnej
wadze dla niemowląt
pod szklanym dachem, słoneczną świetlówką

ciepłą dłonią ogrzewam sztywny język krowy

język jest czysty, nie trzeba się brzydzić,
czystszy niż moja skóra i bardziej różowy
miejsce odcięcia zasklepiło się higienicznie

złapana na kradzieży języka krowy,
nie chleba, puszki piwa, czy batonika m,
złapana na kradzieży języka krowy - tak
brzmi niedorzecznie, więc kierownik supermarketu
zastanawia się, czy przypadkiem mi nie darować

i mam to, czego pragnęłam, część życia - część śmierci
skończenie oswojoną i posłuszną
naprawdę mogę tego doznać
długiego chropowatego liźnięcia w policzek,
więc w ciepłych dłoniach ogrzewam sztywny język krowy



Tomasz Karnowski

WEJŚCIE W ŚWIAT
(z tomiku o tym samym tytule)

wycinaliśmy im serca pospiesznie i z radością
kawałki mięsa drgały jeszcze przez chwilę
w naszych rozpostartych rękach jak liście brzozy
ale to chyba nie było przejście

często chodziliśmy na ryby i ty wprawnie
rozbijałeś o kamień polny lśniące w słońcu łby
zapach rybiej śmierci był mocny i czysty
nie prowadził jednak do wejścia

twoja ruda suka szczeniła się często i szybko
musieliśmy więc zakopywać małe rude pieski
i pamiętasz za cienka warstwa ziemi ruszała się
tak jakby coś budziło się do życia

któregoś dnia wszedłem w świat wieczorem
wyciągając obcęgami gwoździe z ukrzyżowanego
przez nich kota który potem i tak zdechł
kot jednak pozostał przy mnie

14 marca 2010

Dobre, bo polskie

Wiosna zmierza do nas flegmatycznie (a taką mam ochotę na zielony kolor!), kotków nie ma, przebiśniegi trochę ratują sytuację, ale jest za zimno, by się nimi cieszyć.

Obejrzałam za to polski film, który mi się podobał.

Rewers Borysa Lankosza - historia roztrzęsionej i wrażliwej miłośniczki poezji, Sabiny (Agata Buzek), w której właśnie budzi się seksualność. Matka (Krystyna Janda) i babka (niesamowita Anna Polony) na siłę szukają jej kawalera, zapraszają amantów do domu, na ciasto, ona jednak nie jest nimi zainteresowana. Pewnego dnia spotyka na swojej drodze przystojnego (nie licząc uśmiechu :D) Bronisława (Marcin Dorociński). Poznanie tego człowieka nieco skomplikuje jej życie...
Rewers to czarna komedia, subtelna, nienużąca ani przez chwilę. Przyjemnie było obejrzeć coś bez lektora i napisów, i stwierdzić potem, że było dobre. Chcę jeszcze! :P

13 marca 2010

Maria Nurowska „Tango dla trojga”


Tango dla trojga Marii Nurowskiej to książka napisana lekkim językiem, powieść, przy której odpoczęłam. Próbowałam zrozumieć, dlaczego narratorka, Ola za wszelką cenę poszukiwała kontaktu z Elżbietą, byłą żoną jej obecnego, dużo starszego męża Zygmunta. Z jednej strony chodziło o poczucie winy i chęć zadośćuczynienia (dla niej Zygmunt zostawił żonę, która przecież dawno temu zrezygnowała z bycia aktorką, żeby zajmować się domem). Ola, za zgodą reżysera, proponuje jej więc powrót na scenę. Później jednak zaczyna uzależniać się emocjonalnie od Elżbiety. Odkrywa, że jest ona wspaniałą artystką, podziwia ją i potrzebuje z nią przebywać. Kontakt z tą kobietą jest dla niej natchnieniem, motywacją, by lepiej grać. No właśnie, teatr... Jest wielką pasją Oli, jej namiętnością, ona wczuwa się w role tak bardzo, że staje się granymi przez siebie kobietami. Do tego obserwuje męża, który fascynuje się postacią innego aktora – a więc dystans jest niemożliwy, nawet staremu aktorowi nie udaje się go zachować. Czasem fikcja staje się rzeczywistością, po zakończeniu próby Ola dalej czuje się Armandą ze Zmowy świętoszków. Jej miłość do teatru jest jednocześnie silna i trudna. Zygmunt gra coraz gorzej, ucieka więc do jego byłej żony, by szukać inspiracji. Ucieka też do swojego byłego chłopaka, bo on nie ma z aktorstwem nic wspólnego, ma praktyczne podejście do życia, daje jej poczucie bezpieczeństwa i wytchnienia od tego, co kocha, ale co zarazem bardzo ją wyczerpuje.
Zachowanie młodej, przewrażliwionej aktorki, która wszystko silnie przeżywa, nie może być racjonalne. Cała opowieść to jej monolog wewnętrzny, kiedy leży w szpitalu po ciężkim wypadku samochodowym. A niedługo miała wrócić na deski teatru... Czeka również, aż przyjdzie do niej Elżbieta. Myśli, że wtedy będzie mogła otworzyć oczy i wrócić do świata żywych.
Przyjemnie się czytało i przyjemnie się analizowało, chociaż najważniejsze pytanie: dlaczego Ola poszła do Elżbiety pierwszy raz, pozostaje bez odpowiedzi. Może zrobiła to, bo chciała poznać przeszłość męża, żeby go lepiej zrozumieć, a tak naprawdę czuła przewagę – w końcu to ją wybrał. A może wydawało jej się, że może ją porzucić w każdej chwili, jak Elżbietę. Albo pragnęła zagłuszyć głos sumienia. Albo najpierw miała jakiś powód, a potem ta kobieta zaczęła ją naprawdę fascynować. Jedno jest pewne – czasem tango można zatańczyć we troje.

8 marca 2010

Nasz dzień

Intelektualistki, zwiewne nimfy, kobiety!
W dniu naszego święta życzę nam dużo uśmiechu! :)

Czytam teraz Tango dla trojga o dosyć niezwykłej zażyłości pomiędzy dwoma żonami pewnego aktora, byłą i teraźniejszą. Ale napiszę o tym, jak skończę.

Mam wielką ochotę pojechać do J., zobaczyć jej kotki (Zuza ma swoje pierwsze dzieci) i szukać wiosny w przydomowym ogródku, tak jak w tamtym roku:

2 marca 2010

Laurent Lemire „Maria Skłodowska-Curie”

Dama w czerni, poważna. Kiedy miała dziewięć lat, umarła jej starsza siostra, dwa lata później matka. Może to dlatego była surowa dla swoich córek. Chociaż potrafiła kochać. Najpierw Piotra Curie, a po jego śmierci również Paula Langevina. Najważniejsza jednak była dla niej nauka. Cudowny rad, któremu poświęciła życie, który ranił jej ręce, a potem spowodował białaczkę. Święta nauki, skromna, ale nie do końca… :)

Chodziłam do podstawówki jej imienia, a teraz jest UMCS i znane mi powiedzenie „spotkanie pod Maryśką”. Chciałam dowiedzieć się o niej czegoś więcej. Poznać jej słabości. Sięgnęłam do biografii autorstwa francuskiego dziennikarza Laurenta Lemire’a.

Już na samym początku czytania, zaskoczyły mnie oschłość i skąpstwo naszej noblistki. Maria prowadziła zeszyt, w którym zapisywała rachunki. W dniu urodzin pierwszej córki, Ireny, 12 września 1897 roku napisała w nim: „Szampan 3 franki. Telegramy 1,10 franka”. Na ślub kupiła mało brudzącą się suknię, która potem mogła służyć jej w laboratorium. Pracowała razem z mężem, Piotrem w nędznym baraku przy ulicy Lhomond w Paryżu. Piotr był wcześniej jej profesorem (chociaż nogi nie postawił w szkole, maturę zdał w wieku 16 lat). Komorę jonizacyjną, która posłużyła do odkrycia radu, zbudował z puszek po konserwach.
Ledwo wiążący koniec z końcem małżonkowie Curie zbudowali przemysł radowy we Francji. Rad był wtedy substancją niesamowitą, niemal uświęconą. Ludzie wierzyli, że zmieni świat, że będzie lekarstwem na raka, choroby skóry, gruźlicę… Pewna gwiazda baletu zapragnęła mieć strój złożony z motylich skrzydeł z radem, bo będą tak ładnie świeciły… Ale już wtedy Maria, a właściwie Marie miała poparzenia na rękach, nawet gdy przenosiła radioaktywną substancję w metalowym pudełku. Skóra na rękach łuszczyła się, opuszki palców stawały się twarde i bolesne.
Ale ona nie zwracała na to uwagi. Była osobą ambitną, wytrwałą i dumną. Uważała rad za swoją własność, za swoje dziecko. Wydaje się, że miała poczucie misji - bardzo chciała wierzyć, że nowy pierwiastek pomoże innym.
Jako pierwsza kobieta otrzymała katedrę na wyższej uczelni – przejęła wykłady męża, który zginął tragicznie wpadając pod powóz konny. Należy wspomnieć, że na wiadomość o śmierci Piotra zachowała kamienną twarz. Cierpiała w środku, musiała żyć dla córek, a przede wszystkim dla nauki.
W roku 1911 prasa rozpisywała się na temat „afery Langevina”. Maria miała rzekomo rozbić rodzinę tego naukowca. To prawda, mieli romans, ale Paul Langevin był od jakiegoś czasu w separacji z żoną. O mały włos jednak nie straciła przez to szansy na drugiego Nobla. Komisja Noblowska bardzo poważnie podeszła do jej życia intymnego. Według niej wielka uczona powinna być nieskazitelna moralnie. Curie była przez moment szczęśliwa z Paulem. Po chwilach radości i uniesienia (nosiła wtedy nawet jasne suknie!) pozostała jednak tylko krótka notatka: „Wydatki afera L., 378 franków”.
Maria lubiła dyskutować z naukowcami. Ważni politycy, z którymi spotykała się wielokrotnie, obchodzili ją mniej niż „mądre głowy”. Przyjaźniła się z Einsteinem, a jeszcze za czasów skromnego laboratorium państwa Curie odwiedził sam Mendelejew.
Klepała biedę, a po latach jej wizerunek znalazł się na banknocie 500-frankowym.
Rad - „słowo jasne, słoneczne i miłe dla ucha” stał się przyczyną anemii złośliwej aplastycznej o szybkim przebiegu, z gorączkowaniem.
Z obawy przed promieniowaniem, umieszczono ją w trumnie z ołowianą powłoką, a „jej notatniki laboratoryjne, a nawet książka kucharska jeszcze dzisiaj doprowadzają do szału liczniki Geigera”.

Polka, ale właściwie już bardziej Francuzka. Stworzyła Instytut Radowy w Warszawie, ale nigdy nie wróciła do rodzinnego kraju. Może to i dobrze. U nas nie zostałaby wielką odkrywczynią.


Maria Skłodowska w wieku 25 lat.