31 grudnia 2009

2010!

Dużo zdrowia i pieniędzy, bo bez tego to ani rusz.
I jeszcze dobrej muzyki ;)
tym, którzy tu wpadają
życzy Olka

Lulu - Shout

29 grudnia 2009

Stanisław Barańczak "Chirurgiczna precyzja"

Stanisław Barańczak

Nowe zarazy

Nowe zarazy, uodpornione
na nasze – taką budzące ufność! –
szczepionki; jeszcze jedną osłonę
uznać za próchno?

Gorzej: za śnieżnobiały parawan,
wszechhigieniczny powód do dumy,
z którym się jednym ciosem rozprawia
maczeta dżumy

w jej ulepszonej, to znaczy sroższej
dla ofiar, to znaczy dla nas, wersji?
Kto najstaranniej sterylny, ostrze
poczuje pierwszy?

Fatalne będzie w tej epidemii
również to, że choć mikrob zuchwały
jest nowy – wszyscy prawić zaczniemy
stare banały.

Co za okazja do mów i kazań!
Dla moralisty – temat jak znalazł:
Grzęźliśmy w grzechu, więc… - tu zaraza
przerwie mu zaraz.

Telewizyjny ekspert przypomni
wątpliwość, której Wolter dał wyraz:
Kara jest niewspółm… - i, nieprzytomny,
twarzą w stół: wirus.

Najgorzej, jeśli przeżyje pisarz:
będzie zapychał całkiem bezkarnie
plagiatem z Defoe albo Camusa
puste księgarnie.

Ja jednak wierzę w laboratoria
i w to, że wre w nich dzień i noc praca:
nie bez powodu je Nobli gloria
przecież ozłaca.

Ale nie, serio: gdyby z tej pracy
nic wyjść nie miało oprócz omyłek,
wciąż byłbym wdzięczny cywilizacji
za sam wysiłek,

za traktowanie po ludzku stworzeń,
które przymknięta próżni powieka
nakrywa na tym samym wciąż losie
tylko-człowieka.


Ciekawe to spojrzenie Barańczaka na świat. Jest przenikliwe, ironiczne, ciepłe. Nie czyta się tego tomiku zbyt łatwo. Autor upodobał sobie długie, zawiłe zdania. Najpierw czytałam je powoli, jeśli występowały tam jakieś nieznane mi słowa, sprawdzałam ich znaczenie i potem czytałam wiersz szybko, wtedy dopiero nabierał sensu. Nad każdym utworem musiałam się zastanowić. Ale nie czułam, że autor się mądrzy. Jego poezja to raczej opis. Skrupulatny opis rzeczywistości, często zwyczajnej. Barańczak posługuje się przy tym z lekkością językiem. Ustawia obok siebie wyrazy podobnie brzmiące, pełno w jego tekstach skojarzeń, aluzji, powtórzeń. Bawi się z czytelnikiem i zmusza do myślenia.
Komu przyszłoby do głowy, żeby nowo narodzone dziecko nazywać „debiutantem w procederze”?
Ze szkoły pamiętam Garden party i utwór pisany wielkimi literami o tytule:
TEKST DO WYGRAWEROWANIA
NA NIERDZEWNEJ BRANSOLETCE,
NOSZONEJ STALE NA PRZEGUBIE
NA WYPADEK NAGŁEGO ZANIKU PAMIĘCI.

Wtedy Barańczak mnie za bardzo nie poruszył. Teraz zamyśliłam się nad Chęciami, uśmiechnęłam się czytając Dialog duszy i ciała czy Albę lodówkową.

Tomik jest dedykowany Ani. Rozpoczyna go tłumaczenie utworu Emily Dickinson:
Chirurdzy muszą być ostrożni,
Gdy biorą w dłonie pieczołowicie
Skalpel – pod jego cienkim ostrzem
Rusza się Winowajca – Życie!


Jasne, chwilami męczyła mnie ta jego lingwistyczna pogoń. Niedokładne czasem rymy. Bywało, że język się łamał (kiedy się czyta po cichu, język też się rusza). Ale to nic. Po jego przeczytaniu zrobiło mi się lepiej. Naprawdę. Ta poezja to dystans do siebie. I subtelne szukanie Człowieka poprzez Żart.

A teraz koniec z egzaltacją i pora poczytać kserówki. Bo jedno koło już niezaliczone :D

27 grudnia 2009

Kobiety zawiedzione

Janda się zawiodła na swoim facecie, a ja na pasterce. Ale po kolei.

Postać Simone de Beauvoir ciekawi mnie już od jakiegoś czasu. Chciałam nawet zajrzeć do jej najważniejszego dzieła pt. Druga płeć, ale kiedy zobaczyłam, ile ma stron, stwierdziłam, że w roku akademickim to przedsięwzięcie odpada. Poszukałam więc czegoś krótszego i tak trafiłam na jej opowiadanie w formie pamiętnika - Kobieta zawiedziona. Jest to historia 44-letniej Paryżanki - Moniki, która żyła życiem swojego męża - Maurycego i córek. Córki dorosły i wyprowadziły się z domu. Monika wkrótce potem dowiaduje się o romansie męża. Za radą przyjaciółki pozwala Maurycemu na ten romans. I tak zaczyna się jej taplanie w błocie neurotycznego uczucia, przedziwnej mieszanki poświęcenia, cierpienia, cierpliwości, uległości i nadziei. Najpierw okłamuje samą siebie, potem zaczyna się buntować, a na końcu ogarnia ją zniechęcenie i depresja. Z pogodnej, kochającej i dobrej żony przemienia się w zalęknioną, samotną kobietę bez pracy, planów na przyszłość i bez mężczyzny, który był dla niej wszystkim, którego obsesyjnie próbowała zatrzymać przy sobie i bez którego czuje się nikim.
Zastanawiam się, czy to jest przestroga dla mnie. Czy może takie są prawa miłości, a Simone chciała mnie zawczasu uświadomić – miłość trwa kilka lat, potem się kończy i do widzenia. Czy może napisała to dla kobiet, którym jest głupio, że całe życie poświęciły jakiemuś facetowi, zamiast same się rozwijać, żyć swoim życiem, a miłość traktować jako jego cząstkę. Cząstkę, a nie wszystko.

Na podstawie tego opowiadania powstał w 1995 roku teatr telewizji w reżyserii Andrzeja Barańskiego z Jandą w roli głównej. Widowisko średnie, senne. Ale plakat całkiem ładny (pochodzi ze spektaklu, reżyserzy inni, ale Monika ta sama).



Co się zaś tyczy pasterki. Udałam się tam z nadzieją w sercu, że usłyszę coś mądrego, a przede wszystkim radosnego. Np. coś w stylu: „Cieszę się, że tutaj jesteście i możemy razem świętować z okazji narodzin Pana” albo „Dzisiaj cieszymy się z narodzin człowieka, który był dobry. I tym dobrem dzielił się z innymi”. No nie wiem, coś banalnego, ale podnoszącego na duchu. Zmarznięci na dworze i cisnący się w duchocie ludzie tego właśnie potrzebowali.
Usłyszałam natomiast coś zupełnie innego. Że ekologów obchodzą tylko karpie i to, czy je zabić, czy wypuścić do rzeki. Albo co przynosi więcej zła - wycięcie choinki z lasu czy kupienie plastikowej, której wyprodukowanie niesie ze sobą zanieczyszczenie powietrza. Że ekonomistów obchodzi, ile kto wydał i czy było inaczej niż w poprzednich latach. Że gosposie biegając koło stołu, nie myślą o sprawach duchowych. I że w ogóle ludzie tylko się frustrują. Tylko się frustrują i rozwodzą. Tyle rozwodów kościelnych, czepiają się, że kościół daje rozwody. Ale nie rozumieją, że rozwody kościelne to pięć procent wszystkich rozwodów. A w rodzinach dzieje się DRAMAT. Dramat opuszczonych żon i zasmuconych dzieci. Dramat i frustracja. - I to wszystko wypowiedziane spokojnym, pouczającym głosem. Głosem mentora litującego się nad dramatem jednostki w dzisiejszym świecie. Nad frustracją tejże jednostki.

W drugi dzień świąt chodzimy na cmentarz. Jak się stamtąd wychodzi, mija się grób starego proboszcza. To był człowiek, który dosłownie grzmiał w kościele. Jego grzmienie rozpływało się po wszystkich złotych i marmurowych powierzchniach, witrażach, obrazach, twarzyczkach aniołków. Wpadało do każdego zakamarka. Do każdego ucha i każdego serca. Jego to się słuchało… Nawet jak człowieka opieprzył i człowiek poczuł się robakiem, to jednak robakiem potrzebnym i skłonnym do zmiany. On by się na pewno cieszył z Bożego Narodzenia. Tak pomyślałam przystając nad jego grobem. Było tam bardzo dużo zniczy.

24 grudnia 2009

Wigilijnie


NIE MOGĘ WYJŚĆ


NIE MOGĘ LATAĆ


NIE MOGĘ ODPŁYNĄĆ ZBYT DALEKO


NIE MOGĘ ZASNĄĆ


NIE MOGĘ DOSIĘGNĄĆ


NIE MOGĘ CIĘ ZJEŚĆ


JUŻ NIC NIE MOGĘ

A Ty? Ty możesz sobie wyobrazić wszystko. Że jesteś wolny. Że możesz latać i sięgasz nieba. Że możesz odpłynąć bardzo daleko. A potem wrócić. Że wszystko możesz.
Ale tylko dzisiaj :P
Bo dzisiaj jest magiczny dzień. Jak byłam mała, czekałam wieczorem aż pies zacznie mówić. Potem rano byłam na siebie zła, że nie wysiedziałam do 12. Później dawałam radę poczekać, żeby porozmawiać z Mopsem. Ale Mops milczał. Być może był za mało inteligentny. W tym roku spróbuję porozmawiać z kotem :D
Zaczarowanych świąt :)

22 grudnia 2009

Wojna polsko-ruska

Madzia zapytała mnie dziś, czy obejrzymy Wojnę polsko-ruską.



Nie przypuszczałam, że film na podstawie książki dresiarskiej może mi się spodobać. Zdziczała historia o patologii miała jednak w sobie coś pociągającego. Głębię? Czy może pociągnęła mnie głęboko w dół? Ciężko powiedzieć. W każdym razie wywołała we mnie sporo emocji. Szyc zagrał świetnie, podobała mi się też rola drewnianej, satanistycznej Andżeli. Wczułam się w surrealistyczną atmosferę i zaczęłam w blokersach szukać utraconej wrażliwości. Nie czytałam nigdy Masłowskiej, być może kiedyś po nią sięgnę. Nie pochwalam wprawdzie stylu (do granic) potocznego, ale czuję, że coś jednak jest na rzeczy. Z jakiegoś powodu zaszumiało o niej, jedni ją polubili, drudzy znienawidzili. Wywołała skrajne emocje, a mnie takie przypadki zawsze interesują. Co do filmu - jestem na tak.

Ostatnio spodobała mi się również historia miłosna. Pełna zbiegów okoliczności, życiowych zakrętów, porażek i próbowania, żeby było dobrze. Kochanków z kręgu polarnego można by nazwać filmem o tęsknocie.



Czy Chopin za kimś tęsknił? Tytuł sugeruje, że tak, ale George Sand twierdziła, że dla Chopina liczyła się tylko muzyka. I tutaj zaczyna się mój dylemat. Czy wierzyć subtelności utworów, których autorzy nie umieją kochać? Bycie artystą niby nie ma nic wspólnego z byciem dobrym człowiekiem. Ale tak trudno uwierzyć, że dzieła mogą tworzyć ludzie, których serca zimniejsze są niż nasze… :)



Zdecydowanie bardziej sielski jest inny film o muzyce - Pan od muzyki. Film o niezwykłym nauczycielu, który nieposłusznych uczniów zaczyna traktować poważnie. Klimat trochę podobny do tego w Stowarzyszeniu Umarłych Poetów. Subtelny, bardzo przyjemny dla oka i ucha. Ten film to numer 1 w tym miesiącu. :)

20 grudnia 2009

Osobowość – czym jest?

Pewnego razu zebrało się kilku uczonych (każdy z nich uważał, że ma rację i pragnął oświecić kolegów) i zaczęli rozprawiać o tym, czym jest osobowość człowieka.
Pierwszy odezwał się facet z fajką:
- Panowie, ja zacznę. Osobowość składa się z trzech sfer – id, ego i superego. Id to nasze nieświadome popędy, ego to racjonalność, superego to nasze sumienie i ja idealne. Ego chroni nas, żebyśmy po pierwsze: nie stali się zwierzętami, a po drugie: nie stali się aniołami. Jesteśmy ludźmi, słabymi istotami, którym pozostały jedynie mechanizmy obronne po to, by chronić się przed ciągłym lękiem wynikającym z tłumienia popędów. Ale i tak szarpią nami nieuświadomione siły. A osobowość nasza rozwija się w dzieciństwie i później trudno ją zmodyfikować. Wszystko zaczyna się od fazy oralnej, potem jest analna i falliczna. Istotne są zafiksowania w tych fazach, kompleks Edypa…
- Gdzieś już słyszałem podobne niedorzeczności. – Odezwał się inny uczony. – Pan wybaczy, panie…
- Freud. Sigmund Freud.
- No właśnie. Pan wybaczy, panie Freud, ale jak pan udowodni, że istnieje id? Albo jak wyjaśni pan brak kompleksu Edypa w niektórych społecznościach południowego Pacyfiku, gdzie posłuszeństwo należy się najstarszemu bratu matki, a nie ojcu? Co do zafiksowań… hmmm… z tego, co słyszałem na temat pańskiej teorii, zafiksowanie np. na fazie analnej może powodować zarówno niechlujność jak i pedantyczność. Skąd wiadomo, która to będzie cecha? Nie ma w tej teorii przewidywań na temat zachowania jednostki w przyszłości. Jest tylko wyjaśnianie teraźniejszości, ale jak już wspomniałem, słabe metodologiczne.
Facet z fajką uśmiechnął się i rzekł:
- Proszę się przedstawić i opowiedzieć o swojej teorii.
- Moje nazwisko Allport. Jestem zwolennikiem teorii cech. Cechy to podstawowe, stosunkowo trwałe wymiary różniące ludzi między sobą. Jakiś czas temu przejrzałem słownik i znalazłem w nim 18 tysięcy pojęć, za pomocą których można by opisać osobowość. Po wyeliminowaniu wyrazów bliskoznacznych, okroiłem tę listę do 4500, ale to wciąż było za wiele. Założyłem więc, że istnieją trzy kategorie cech, które charakteryzują człowieka. Są to: cecha dominująca – pojedyncza, nadaje kierunek większości działań, następnie cechy zasadnicze – jak np. towarzyskość, jest ich od 5 do 10 i są to główne właściwości danej osoby. Oprócz tego istnieją jeszcze cechy wtórne, które wpływają na nasze zachowanie w mniejszym stopniu, jak np. lubienie lodów…
- I co z tego wynika, Gordon? Słuchaj, ja też jestem za teorią cech, ale wziąłem się za nią poważniej niż ty. Może najpierw przedstawię się pozostałym panom. Nazywam się Raymond Cattell. Określiłem podstawowe cechy człowieka za pomocą techniki statystycznej, zwaną analizą czynnikową. Miałem na celu przedstawić związki zachodzące między dużą liczbą zmiennych w postaci mniej licznych, bardziej ogólnych wzorców. Wyodrębniłem 46 cech powierzchniowych, czyli powiązanych ze sobą zachowań, a następnie 16 cech źródłowych, które leżą u ich podstaw. Dzięki mojemu kwestionariuszowi, można nakreślić dokładny portret osobowościowy osoby badanej.
- Ale po co aż 16? – wtrącił się uczony siedzący obok Cattella. – Jeśli mogę coś powiedzieć, nazywam się Hans Eysenck i podobnie jak Allport i Cattell zajmuję się teorią cech. Tak jak u Raymonda metodą mojej pracy jest analiza czynnikowa. Ale wg mnie człowieka można opisać na trzech wymiarach i będzie to opis wystarczająco dokładny. Pierwszy wymiar to ekstrawersja-introwersja (ekstrawertycy to osoby śmiałe, towarzyskie, aktywne, a introwertycy – ciche, bierne i ostrożne). Kolejny wymiar to neurotyczność-równowaga emocjonalna (neurotycy to osoby o zmiennym nastroju, drażliwe, pełne lęku). Później dodałem do mojej teorii również wymiar psychotyczności-uspołecznienia…
- Brzmi nieźle, ale każdy z panów ma własną teorię co do podstawowych cech osobowości. Która z teorii jest prawdziwa – nie wiadomo. – rzekł Burrhus Skinner. - My, behawioryści, nie mamy takiego problemu. Uważamy, że osobowość jest po prostu sumą wyuczonych reakcji na środowisko zewnętrzne. Koncentrujemy się za zewnętrznej osobie, na jej zachowaniu, które możemy zaobserwować. Stany wewnętrzne nas nie interesują. No bo po co, skoro możemy zrozumieć osobowość, poznając otoczenie człowieka i jego reakcje na różne sytuacje. Dlaczego człowiek zachowuje się w podobny sposób w różnych sytuacjach? Bo został kiedyś wzmocniony za takie czy inne zachowanie i teraz je powtarza. To nie nieświadome popędy, nie trwałe cechy, ale wzmocnienia decydują o tym, jak postąpimy. Dlatego nie jest wcale prawdą, jak panowie uważają, że osobowości nie da się modyfikować. Oczywiście, że się da. Człowiek jest nieskończenie zmienny, a dzięki terapii behawioralnej może się zmieniać na lepsze.
Na te słowa wzburzył się nieco Albert Bandura.
- Burrhus, teorie uczenia się są ok. Ale jak możesz nie zwracać uwagi na stany wewnętrzne człowieka? Przecież człowiek jest przede wszystkim tym, co ma w środku. Bardziej rozsądna jest teoria społecznego uczenia się. Społecznego, Barrhus. Procesy poznawcze człowieka – jego myśli, uczucia, oczekiwania i wartości – wywierają wpływ na osobowość. Człowiek nie musi zrobić czegoś sam, żeby wiedzieć, jakie to zachowanie będzie miało konsekwencje. Może przecież obserwować innych ludzi.
- Obserwować innych ludzi, tak? A kogo obserwowała Matka Teresa z Kalkuty? Kogo obserwował Michał Anioł? Albo Albert Einstein?
Naukowe szepty zamilkły. Każdy spojrzał w stronę człowieka, który wypowiedział te słowa. Tym człowiekiem był Carl Rogers.
- Nieświadomie, niewidoczne siły, niezmienne cechy, kary i nagrody, czynniki dziedziczne – to wszystko uczyniłoby z człowieka maszynę. Gdzie miejsce na dobro człowieka, na jego niepowtarzalność, jego chęć „wzlatywania nad poziomy”? To właśnie określa człowieka. Człowiek świadomie, podkreślam – świadomie dąży do zmiany i doskonalenia się. Posiada niepowtarzalne dla każdego impulsy twórcze. Ludzie potrzebują akceptacji. Potrzebują, żeby inni kochali ich i szanowali. Jeśli pomiędzy doświadczeniami jednostki, a jej obrazem ja występują duże rozbieżności, rodzą się konflikty…
Facet z fajką uśmiechnął się szeroko.
- Ludzie są z natury dobrzy, tak? To dość interesująca koncepcja.
- Panie Freud, czy pańskie id nie woła czasem, że pora na obiad? – zapytał Cattell, również uśmiechając się.
- Otóż to.
- Więc panowie, zapraszam na coś smacznego.
I poszli. A czym jest osobowość – nie wiadomo do dziś.

Musiałam się wyżyć, bo tego pewnie nie zaliczę :D

Czerpałam ze „Zrozumieć psychologię” Feldmana, bo czyta się tą książkę łatwo i przyjemnie.

Ach, i już nie Mikołaj, tylko Ula jest moim dzieckiem do badań. Gra w przedstawieniu jasełkowym aniołka. Adekwatnie, bo sama jest jak aniołek. Grzeczna i chętna do współpracy.
- Jak masz na imię?
- Ula.
- A ja jestem Ola.
- A ile masz lat?
- Pięć i pół.
- Pójdziesz się ze mną pobawić?
- Tak.
- Lubisz rysować? Porysujemy?
- Tak.
Wymarzona osoba badana :)))

Nie miałam za bardzo czasu czytać. W święta postaram się to nadrobić. Już zaczęłam opowiadanie kobiety o kobiecie. W końcu chcę brać udział w pewnym feministycznym projekcie ;).

6 grudnia 2009

Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki "Piosenka o zależnościach i uzależnieniach"

Po walce z Frommem, jego utopijnymi wizjami i laniem wody (w książce, która porusza poniekąd ciekawy dla mnie temat – Ucieczce od wolności), przyszedł czas na coś lżejszego. Wzięłam do ręki Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach Dyckiego. Przeczytałam ją naraz, bo ciekawiło mnie co będzie dalej - jeden wiersz ma tam kontynuację w drugim. Powtórzenia są być może po to, żeby spojrzeć na sytuację z więcej niż jednej strony. To pomysłowe, podobało mi się.

Jednak mam ambiwalentne uczucia. Z jednej strony są wiersze, które zastanowiły mnie i poruszyły. Pisze w nich o swojej matce i troskliwej opiece nad nią, bo była osobą chorą. Pisze też o Bogu, codzienności, homoseksualizmie. Z drugiej strony czasem przemawia w sposób dosyć brutalny, jest - jak zauważono - poetą ulicy. Nie, nie gorszy mnie to, ale „to już było”. Brudna poezja jest wszędzie. Wystarczy wejść na nieszufladę i poczytać wypisywane tam okrucieństwa :P

Czegoś mi brakowało w jego poezji. Co nie znaczy, że przeczytałam ją bez przyjemności. Lubię kręcić nosem, ale przyznaję - chwilami sprawiał, że czułam się metafizycznie, jakby zwierzał mi się wrażliwy człowiek, jakbym czytała intymny list z butelki. Poza tym oczy mi błyszczą, gdy pomyślę, że szersze grono czytelników – choćby dla przyzwoitości, że Nike – zajrzy do poezji :D

Aż wstyd, że nie tknęłam Chirurgicznej precyzji Barańczaka i Zachodu słońca w Milanówku Rymkiewicza. Nadrobię!

A teraz się pochwalę. Wygrałam konkurs u snoopy’ego, którego czytam już od jakiegoś czasu i dzisiaj Matka Joanna od Aniołów Iwaszkiewicza jest już u mnie. Niech i do Was przybędzie facet z brodą. No chyba, że byliście niegrzeczni :P

23 listopada 2009

Arnhild Lauveng "Byłam po drugiej stronie lustra"


Nawet najpiękniejszy krzew różany w styczniu wygląda jak kolczasty patyk. Takie już są róże, musimy tylko pamiętać, aby nie podejmować ważnych decyzji ani nie oceniać swojej wartości akurat w tym momencie. – Mądre słowa, zważając na paskudną jesień. Napisała je w swojej książce pt. Byłam po drugiej stronie lustra Arnhild Lauveng – była schizofreniczka i psycholog.

Lauveng opowiada o początkach choroby, o tym jak będąc młodą dziewczyną przestała się dobrze uczyć i pogrążyła w „szarości” schizofrenii. O tym jak słyszała głosy (a rozkazy wydawał jej groźny Kapitan), widywała wokół siebie stada wilków i „samotność” w białej i ciemnoniebieskiej sukience jednocześnie. A także o tym, jak tłukła przedmioty i cięła się odłamkami szkła. Latami przebywała w zakładach zamkniętych, w domach całodniowej opieki, wiele razy w izolatkach. Opowiada o swojej samotności, kiedy leżała przypięta pasami do łóżka i nie mogła o niczym decydować. Przy czym opisuje to wszystko z dwóch perspektyw – chorej i psychologa. Bo wielkim marzeniem Arnhild było zostać psychologiem, chociaż niewielu ludzi traktowało jej plany poważnie.

Spotykała różnych ludzi, jedni byli okrutni, drudzy dobrzy. Ale kiedy było z nią naprawdę źle, potrzebny był jej spokój i cierpliwość innych. Tak jak wtedy, gdy uciekła ze szpitala i przyjechali po nią policjanci, którzy starali się być jak najbardziej delikatni. Wspomina ich dobrze:

Trudno jest zrozumieć świat, gdy jest się w samym środku psychozy (…). Załamują się wszystkie skomplikowane strategie i pozostają tylko te najprostsze. Spokojny głos. Dobre oczy. Jasne polecenia.

Diagnozy (…) zaledwie opisują rzeczywistość. Jeśli mamy z r o z u m i e ć, musimy przyjrzeć się człowiekowi – pisze dalej. Uważa, że chociaż diagnoza jest potrzebna, to jednak każdy człowiek ma objawy związane ze swoją historią, a lekarze często o tym zapominają. Wilki pojawiały się przecież, kiedy przeżywała stres. Kapitan był jej własnymi wygórowanymi ambicjami. „Samotność” w sukience to jej dawna nauczycielka baletu. Okaleczając się sprawdzała, czy jeszcze żyje, czy w jej żyłach płynie krew, bo przecież wydawało jej się, jakby wtopiła się w szarość, jakby jej już nie było.

W wyzdrowienie Arnhild bardzo wierzyły jej matka i siostra. Oto historia którejś z przepustek:

Mama wiele razy była świadkiem sytuacji, gdy tłukłam filiżanki. Wiedziała, że potrafię poruszać się szybko jak błyskawica. Pamiętała, jak trudno było mnie powstrzymać, zanim szkoda stanie się faktem. A jednak nakryła do stołu swoim różanym serwisem, pokazując tym pełne zaufanie do mnie – choć ja tyle razy dowiodłam, że nie można powierzyć mi żadnej filiżanki. Oczywiście niczego nie stłukłam. To jasne, że nie mogłam zawieść jej zaufania.

Lauveng, jako psycholog, zwraca uwagę na to, by nie kończyć leczenia wtedy, gdy przynosi ono efekty, bo gwałtowny powrót chorego psychicznie człowieka do świata może być zbyt trudny. Mówi także o tym, że pacjenci powinni mieć prawo do nadziei, nawet kiedy chorują przewlekle, bo brak nadziei odbiera jakąkolwiek motywację do walki.
Wiele zawdzięcza terapeutom, którzy tej nadziei nie tracili:

Moi dwaj pierwsi terapeuci (…) wytrzymywali ze mną rok po roku, równie uważni, równie zainteresowani, tak samo zaangażowani, mimo że żadna korzyść nigdy do nich ode mnie nie powróciła. Nigdy w tym czasie nie nastąpiła u mnie żadna zauważalna poprawa, nie dokonał się żaden rozwój w dowolnym kierunku, a nawet przeciwnie, było ze mną coraz gorzej. A jednak oni jakoś to wytrzymywali. Wyznaczali mi wizyty, przychodzili na spotkania grupowe, tworzyli dla mnie oferty pomocy, z których nie potrafiłam skorzystać. Nie potrzebowali żadnych informacji zwrotnych, czy to działa (…). Pracowali dalej. Bez względu na wszystko.

Po przeczytaniu tej historii, zadaję sobie pytanie: czy nie zwątpiłabym będąc na ich miejscu? A także: czy potrafiłabym dać nadzieję komuś choremu tak bardzo jak ona?

To niezwykła książka, bo opowiada o tym, co wielu ludzi uznaje za niemożliwe – o procesie zdrowienia osoby chorej na chroniczną schizofrenię. Dzisiaj autorka nie bierze już żadnych leków. A nawet udało się jej spełnić irracjonalne marzenie :). Polecam. Nie tylko psychologom :P.

16 listopada 2009

Stroszek

Są takie filmy, których nie chce się oglądać drugi raz (i nie mam tu na myśli polskich komedii romantycznych). Mam na myśli filmy bolesne, ocierające się o surrealizm, ale jakże realistycznie ukazujące ludzkie zło. I nieprzystosowanie wynikające z inności. Takim filmem jest Stroszek.

Po obejrzeniu Zagadki Kaspara Hausera zainteresowałam się grającym główną rolę w tym dramacie Brunonem S. Sam Herzog zobaczył go po raz pierwszy w dokumencie o grajkach ulicznych. Zagadka… odniosła sukces, a Bruno – choć ciężko było z nim współpracować, bo jest człowiekiem chorym psychicznie – miał zagrać również rolę w Woyzecku. Kiedy jednak reżyser zmienił zdanie i powierzył ją komu innemu, chcąc zrekompensować złamaną obietnicę, napisał w 4 dni scenariusz do innego filmu, opartego na życiorysie Brunona.

Bruno zagrał berlińskiego grajka ulicznego o umyśle dziecka - Brunona Stroszka, który właśnie zakończył odsiadkę za przestępstwa popełnione po alkoholu. Nie chciał właściwie wychodzić z więzienia, bo nie wiedział jak żyć na wolności. Wiedział jednak, że ma dokąd wracać – jego mieszkania pilnował sąsiad, zafascynowany magnetyzmem zwierzęcym staruszek Scheitz. Jest jeszcze znajoma prostytutka - Eva, którą Stroszek będzie próbował wyciągnąć ze złego towarzystwa. Zapłaci za to wysoką cenę. Byli klienci Evy brutalnie ją prześladują (ona zaś wciąż do nich wraca), a od tej pory nie dadzą spokoju także jemu. Mamy więc trójkę dziwolągów i okrutny, pełen niebezpieczeństw i obojętności świat.

Scheitz ma kuzyna w Ameryce, rodzi się pomysł ucieczki z berlińskiego piekła. Eva szybko zarabia brakującą sumę i wszyscy troje wyruszają w podróż. Na początku jest całkiem nieźle. Mają gdzie mieszkać, Eva pracuje jako kelnerka, Stroszek jako mechanik. American dream jednak się nie spełnia, w końcu zaczyna brakować pieniędzy. Eva prostytuuje się jak dawniej, do Stroszka średnio dociera to, jaką Eva jest kobietą, bo bardzo potrzebuje jej bliskości. Chce spać z nią w jednym pokoju, ale ona mówi, że nigdy nie miała swojego kąta i woli samotność. Będąc w pracy Stroszek wypowiada słowa: „Nie ma nadziei”. Wkrótce dochodzi do licytacji ich domu. Eva odchodzi od niego na zawsze.

Brzmi to wszystko dosyć trywialnie. Do tego momentu jest to przygnębiający obraz samotnych ludzi w smutnym i brudnym świecie. Ale nie rozumiałam, dlaczego wokalista Joy Division, Ian Curtis, popełnił po jego obejrzeniu samobójstwo (oglądając nie pamiętałam już jaka scena ze Stroszka była ukazana w Control), dopóki nie popatrzyłam na ostatnie sceny.

Pozbawiony nadziei Stroszek wyrusza w ostatnią podróż. Po drodze psuje mu się samochód. Zostawia go, jeżdżącego w kółko i idzie na wesołe miasteczko. Tam widzi zwierzęta – tańczące, grające na instrumentach – są one rażone prądem. „Muzykalne”, zamknięte w klatkach. Zupełnie jak Bruno. Włącza wyciąg krzesełkowy i wsiada tam ze strzelbą. Z tyłu krzesełka widnieje napis: Is this really me! Niedługo potem używa strzelby.

Film obfituje w wiele groteskowych scen, ale to chyba dodaje mu jeszcze prawdziwości.
Bruno Schleinstein, tak jak tytułowy bohater, był wyrzutkiem społeczeństwa. Jako małe dziecko porzucony przez matkę prostytutkę, większość życia spędził w przytułkach i więzieniach. Schizofrenik, analfabeta i uliczny artysta. Dzisiaj ma 77 lat i nie mam pojęcia, co się z nim dzieje. W 2003 roku powstał dokument o nim, ale raczej nie uda mi się do niego dotrzeć.

Pisząc o filmie Herzoga nie mogę nie wspomnieć o muzyce. W Stroszku była ładna, podczas pobytu w Ameryce celowo dosyć śmieszna, ale w Zagadce… – naprawdę niesamowita. I te słowa, od których zaczyna się film: „Czyż nie słyszycie wokół tego strasznego krzyku, który zwykło się nazywać ciszą?” z fragmentem Kanonu D-dur Pachelbela w tle... :) W Stroszku pada za to jedno bardzo pozytywne zdanie, które sobie zapisałam: „Jeśli czegoś pragniesz, nigdy nie jesteś za stary”. To nic, że wypowiada je Eva. Tym razem wykazała się mądrością. I tego optymistycznego akcentu, chwyciłam się - niczym tonący brzytwy - po obejrzeniu tego pozbawiającego złudzeń obrazu. :)

12 listopada 2009

Donald McBurney "Myśleć jak psycholog"


Chcesz pokonać mity związane z psychologią? Upewnić się, że to kierunek dla Ciebie? Przeczytaj mnie. Nazywam się „Myśleć jak psycholog” i napisał mnie Donald McBurney. Mam 129 stron. Składam się z 49 króciutkich rozdziałów, takich jak np. Dlaczego mam się uczyć tych wszystkich metod? Chcę tylko pomagać ludziom albo Jak psychologia może być nauką, skoro każdy jest niepowtarzalny? We wstępie do mnie (pt. Co to jest myślenie krytyczne?) możesz przeczytać:

Cutter Emerick był moim nauczycielem w piątej klasie. Uczniów fascynowało nie tylko jego niezwykłe imię, lecz także kręcone włosy, które pracowicie zaczesywał na łysinę. Niestety, kiedy było wilgotno, jego włosy zwijały się w ciasne loki i odkrywały łyse miejsca. Pewnego dnia zapytałem go w klasie, dlaczego jego włosy czasem się skręcają i odsłaniają czaszkę. Okazał wyraźny brak zainteresowania tą kwestią. Kiedy zapytałem ojca o to dziwne zjawisko, odpowiedział, że włosy profesora skręcały się z powodu wilgoci. Następnego dnia powiedziałem w klasie, że wiem, co się dzieje z jego fryzurą. Pan Emerick nie był zadowolony.

Może to z powodu tego incydentu, może dlatego, że publiczne go poprawiłem, kiedy powiedział klasie, że wodospad Niagara jest zwrócony w stronę Stanów Zjednoczonych, a być może dlatego, że zawsze zadawałem pytania w czasie zajęć – faktem jest, że pewnego dnia, kiedy zadałem o jedno pytanie za dużo, w końcu stracił cierpliwość.

W przeciwieństwie do niego mój ojciec odpowiadał na każde pytanie, które mu zadałem, tak szczegółowo, jak chciałem. (No, prawie na każde. Kiedy zapytałem go, jak kogut mógł kopulować z kurami, skoro nie miał męskich narządów, takich jak miały inne gospodarskie zwierzęta, wymruczał coś, czego nie mogłem zrozumieć). Później, kiedy moje własne dzieci weszły w etap „dlaczego”, zapytałem ojca, kiedy to się skończy. Odparł: „Jeśli będziesz miał szczęście, to nigdy”. Większość ludzi wyrasta jednak z okresu zadawania pytań. Spośród tych, którzy nie wyrastają, wielu zostaje psychologami. (...)


Polecam się.

9 listopada 2009

Nie rozumiesz? To dobrze.

„Niczego nie rozumiesz” – krzyczy ktoś do kogoś. Ale czy koniecznie musimy rozumieć?

Bolesław Leśmian ryzykuje tezę, że nie.

Powieść o rozumnej dziewczynie

I

Tak mówię do dziewczyny: Nie wwódź mnie w bór ciemny,
Nie wołaj po imieniu, nie patrz oko w oko -
Bo nigdy nie wiadomo, co za stwór tajemny
Z mroku na świat pod ludzką przychodzi powłoką.

A nuż jestem odmienny, niźli tobie chce się -
Niż ten, którego tulisz w niemej pieszczot skardze.
Poznasz mię nad jeziorem - i w polu i w lesie -
A nie poznasz na łożu, nie poznasz przy wardze.

O, nie pytaj mnie o nic! Nie widuj mnie we śnie!
Ufaj moim pieszczotom, wierzaj w me tumany.
W ramion twoich zaciszu pragnę tak bezkreśnie
Zasnąć choćby na chwilę - inny i nieznany.

Nuć mi do snu cokolwiek, byle oczy zwierać.
Niech twa pierś mię kołysze, jak chce i jak umie -
A gdy przyjdzie godzina, nie wzbraniaj umierać!
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.


Nie prowokuj mnie, tak naprawdę mnie nie znasz. Może jestem inny niż ci się wydaje, może jestem zły. Bądź moja, żebym mógł przy tobie przez chwilę być dobry. Ale gdy będę chciał odejść – pozwól mi.

II

I znów mówię: Gdy w nagłej stu zmierzchów żałobie
Czekałaś na me przyjście, nim się Bóg nadarzy -
Mnie tylko, mnie jednego nie było przy tobie!
Zapóźniłem się… Winna jakaś mgła bez twarzy...

Nieraz w obcych mi cieniów biegnę rozwiewiska
I zatracam ścieżynę do własnej rozpaczy.
Czemuż jestem daleki? A ty - czemu bliska?
I tak zawsze i zawsze i nigdy inaczej!

Czemu wczoraj tę brzozę wśród słońca błyskotów
Ozdobiłem, pląsając, w perły i korale?
Dziś dla ciebie mi zbrakło strwonionych klejnotów,
Puste są moje dłonie i czcze moje żale.

Czasem bywają takie na uboczu święta,
Dusza przez sen tak szumi, że w tym właśnie szumie
O tych, których się kocha, najmniej się pamięta...
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.


Czekałaś na mnie, a ja znowu cię zawiodłem. Musiałem być daleko, żeby wszystko przemyśleć, ale przecież i tak należysz do mnie. Marzyłaś o naszym spotkaniu, tęskniłaś, a to chyba coś znaczy. Wprawdzie niczego dla ciebie nie mam, ale ty kochasz mnie za to, że w ogóle jestem.

III

I znów mówię: Nie było i nigdy nie będzie!
Stać się miało gdziekolwiek i już się nie stanie!
Chciałem chatę snom ciosać i biec na spotkanie
I zamieszkać wraz z tobą w miłosnym obłędzie.

Czemuż dusza w mrok dąży? Czemu losem zwie go?
Nigdy razem! A wpobok czas pusty się wlecze.
Czy jest we mnie ktoś inny, oprócz mnie samego,
Co ulega tym smutkom, którym ja krwią przeczę?

O, spojrzyj, jak ja teraz bezwolnie się trudzę,
Szczęściu swemu dziwaczne gromadząc przeszkody!
Jak swe żale uśpione o północy budzę
I jak idąc ku tobie, omijam ogrody!

Mógłbym duszę po kwiatach dla ciebie roztrwonić,
Mógłbym śmiercią oślepły znaleźć cię w gwiazd tłumie,
Ale szczęścia własnego nie potrafię bronić!
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.


Nigdy nie będzie między nami miłości. Ja nie potrafię kochać. Jestem na to zbyt smutnym człowiekiem. Zawsze znajdę sobie jakiś problem, taka już moja natura. Nie umiem i nie chcę zawalczyć o moje, nasze szczęście.

IV

I znów mówię: Gdy zazdrość w pustce mię zaskoczy,
Śnię o innej… Nikt nie wie, czym jest jej pieszczota.
Ma wszystkich zmarłych dziewcząt niezbadane oczy,
Suknia jej - prosto z bajki - cała brzmi od złota!

Jedziem w modrej karocy. Usta ku mnie chyli.
Tłum wyśnionych cudaków w zachwyceniu czeka
Na pierwszy pocałunek… Ona jeszcze zwleka,
A ja ciebie wśród tłumu postrzegam w tej chwili.

Stoisz - chora i w łachman odziana żebraczy.
Widzisz mnie. Ja umyślnie wzrok utkwiłem w niebie.
I starzejesz się z bólu, i brzydniesz z rozpaczy,
I nikt już, nikt nie zdoła dziś pokochać ciebie!

Więc biegnę z nagłym krzykiem, chwytam cię w ramiona
I płacz piersi schorzałej pieszczotami tłumię!
Umierasz, a ja szepcę: \”Wiedziałem, że skona!\” -
Wszak rozumiesz? Nieprawdaż?
Dziewczyna rozumie.


Czasem myślę o innych kobietach, to przecież normalne. Marzę o ich pięknych ciałach, śnię o nich. Wiem, że upokarzam ciebie, gdy ich jawnie pragnę. Kiedy jednak z zazdrości robisz się chora, potrafię cię utulić. I znowu jest ok.

V

Rozumie i piersiami chce karmić noc ciemną,
A na byle skinienie swe czoło rozchmurza,
I wie, że o mnie trzeba rozmawiać nie ze mną,
I dumając o wszystkim, dłoń w kwiatach zanurza.

Siedzi drogi dalekiej zbłąkaną krzywiznę,
Gdzie wzrok ginie, jak w nurtach rozwiewnej mogiły,
I w zwierciadle przegląda swoje wargi żyzne,
Czy mnie bardziej, niż ona, ku sobie zwabiły?

I przesłania je dłonią i patrzy ciekawie,
Czym jest bez nich? Czy sobą? I nie wie, czy sobą?
Bo dla oczu, zwierciadła zbłyskanych żałobą,
Ubożeje ust brakiem, że nie ma jej prawie...

A gdy przyjdę - zwierciadło żegna znakiem krzyża
I wprzód wargi podaje w skupionej zadumie,
A potem - dośmielona - całą siebie zbliża
I całuje i płacze i wszystko rozumie!...


Jesteś taka dobra. Kiedy ja bywam dobry, uszczęśliwiam cię. Nie mówię ci całej prawdy, ale i tak rozmyślasz wiele i pewnie wiele widzisz. Zastanawiasz się, czy kocham tylko twoją fizyczność, że może bez twoich atutów byłabyś nikim. Ale będziesz moja nawet wtedy, kiedy ja nie będę ani trochę twój. Ty zawsze mnie zrozumiesz. :)

W kwestii zrozumienia drugiej osoby wypowiada się też Jonasz Kofta:

Jej portret

Naprawdę jaka jesteś
Nie wie nikt
Bo tego nie wiesz
Nawet sama ty
W tańczących wokół
Ciemnych lustrach dni
Rozbłyska twój
Złoty śmiech
Przerwany wpół
Czuły gest
W pamięci składam wciąż
Pasjans z samych serc

Naprawdę jaka jesteś
Nie wie nikt
To prawda niepotrzebna
Wcale mi
Gdy nie po drodze
Będzie razem iść
Uniosę twój
Zapach snu
Rysunek ust
Barwę słów
Niedokończony
Jasny portret twój

Uniosę go
Ocalę wszędzie
Czy będziesz przy mnie
Czy nie będziesz
Talizman mój
Z zamyśleń nagłych twych
I rzęs
Obdarowany
Tobą miła
Gdy powiesz do mnie kiedyś
- Wybacz
Przez życie pójdę
Spoglądając wciąż wstecz
Naprawdę jaka jesteś
Nie wie nikt
To prawda niepotrzebna
Wcale mi
Gdy nie po drodze
Będzie razem iść
Uniosę twój
Zapach snu
Rysunek ust
Barwę słów
Niedokończony
Jasny portret twój


Tutaj w wersji muzycznej. Bogusław Mec śpiewa, a pani bawi się piłką i wstążką.



Można więc rozumieć za dużo i kochać, można też rozumieć za mało i kochać, wszystko jedno.
Jesteśmy niedokończeni, a miłość to hormony i dobra wola. :D

7 listopada 2009

Kofta radzi

Gdy spadają jak liście
Kartki dat z kalendarzy
Kiedy szaro i mgliście
Trzeba marzyć.


Banalne? I dobrze. Takie miało być. Dziś będzie o marzeniach, bo to ładne słowo.



Widzisz ten cudowny połysk? Tą fioletową soczystość? W ogródku mojej babci rosły kiedyś takie. Pojawiały się tam rzadko, a ja nie mogłam ich dotknąć, bo to taki ogródek pod oknem i gdybym chciała dojść do tego kwiatka, podeptałabym wszystkie inne. Dotykać kwiatków mogłam w dużym ogrodzie. Zrywać płatki, robić z nich zupę, smolić nos smolinosem i cieszyć się ze lwich paszczy. Czarne tulipany były dla mnie wyjątkowe. Gdybym dostała kiedyś taki bukiet, byłoby mi przyjemnie :).

Mogłabym mieć i dachowca, ale brytyjski niebieski to jest ktoś :D.



Od jakiegoś czasu marzy mi się Peru. Ale chętna jestem na wszelakie wyprawy. Może być nawet wyprawa na piechotę do koleżanek w Nagórniku. Zawsze mi się dobrze rozmawia na tej trasie.



Gdybym zobaczyła coś takiego, pewnie padłabym jak mucha. Ale chciałabym. Lubię rzeczy wytłumaczalne i magiczne zarazem. A ta legenda, że kto zobaczy widmo Brockenu, ten pozostanie w górach już na zawsze, to jakaś bzdura, prawda? :P



Są jeszcze inne. Jest ich cała lista. Zakreślam, jeśli któreś się spełni. I choć można:

Zamiast dmuchać na zimne
Na gorącym się sparzyć
Z deszczu pobiec pod rynnę

Trzeba marzyć.

Więc marzmy. :)

1 listopada 2009

Amelia, koty i Coco przed Chanel

Październik pochłonął mnie. Wypływając czasami z morza kserówek na ląd niepsychologii przeczytałam niewiele, niewiele tańczyłam (i jeszcze mniej śpiewałam :P), ale w wolnym czasie obejrzałam kilka filmów. Ostatnim październikowym był Czarny kot, biały kot – mój pierwszy Kusturicy. Zamiast słów zachwytu:



Wcześniej był jeszcze zimny i mocny Import/Export, sentymentalne, ale pełne ładnych obrazów Źródło, genialny Kill Bill i gorszy od niego Kill Bill 2, Matrix, którego wszyscy znają i który mi się spodobał, Forrest Gump, którego również wszyscy znają, ale którego nie oceniłam jako arcydzieło, a film jedynie dobry, Vanilla Sky, który mnie absolutnie nie porwał, możliwa do obejrzenia wizja przyszłości w Kodeksie 46 i subtelne, najwyżej ocenione w październiku Godziny.

Pierwszym listopadowym filmem jest dla mnie historia Coco Chanel. Audrey Tautou pasowała do tej roli, ale film mnie nie zachwycił. Ładny był początek, ładne też było zakończenie, ale cała historia była opowiedziana średnio. I nie chodzi mi o to, że film przedstawiał Coco właściwie przed tym, zanim stała się sławna, bo byłam na to przygotowana. Ten etap jej życia nawet bardziej mnie interesował. Nie odczułam niestety atmosfery tamtych czasów, nie czuję też, żebym dowiedziała się czegoś więcej o słynnej projektantce. Nie wiem, może to wina pogody :P. Audrey Tautou pozostanie dla mnie chyba na zawsze delikatną i szaloną zarazem Amelią. W ukochanej przeze mnie historii, że życie zwykłej osoby może się niespodziewanie zmienić.

11 października 2009

„Hasiu Hasieńko / już trzeba iść – no chodź”


42 lata temu przestało bić serce Haśki. Zawsze ją lubiłam. Nie przeszkadzała mi monotematyczność jej poezji, nie drażnił sentymentalny ton. Miłość, złoto, serce – te słowa w jej wykonaniu nigdy nie brzmiały mi tandetnie. Myślę, że przez swoją chorobę widziała dużo, w swojej kruchości była prawdziwa. Nie wstydziła się pisać o lękach, a jednocześnie potrafiła zachwycić się słabym ciałem, uznawała je za coś pięknego i niezwykłego. Lubiła życie, chociaż większość czasu spędziła w szpitalach i sanatoriach, a w wieku 21 lat została wdową.

Fascynowała się czasem. Pisała o nim:

[…] czas –
jest przezroczystą perłą
wypełnioną oddechem
(*** „żyje się tylko chwilę…”)


albo

[…] czas
przyczajony poza mną do skoku
trzyma w wąsach źdźbło
dzisiejszy dzień
(*** „w jadowitym brzęku…”)


O sercu, które było jej „władcą absolutnym”, potrafiła pisać z czułością i subtelną ironią:

***

delikatnie niosę moje serce
jak obciętą głowę świętego Jana
ziemia tańczy pode mną

moje serce jest amebą
wydłużającą się bez końca
żyjątkiem

ten świat należy do niego
łóżko obraz cztery kąty

moje serce lubi geometrię
i harmonię

ostrożnie je niosę
jak obciętą
głowę świętego


W Ameryce, dokąd pojechała na pierwszą operację serca w 1958 roku i została potem na studia, przyjaźniła się z ludźmi z całego świata. Rozumiała ich tęsknotę za domem i starała się im pomagać. W liście do matki z 14.06.1961r. pisała:
[…] Zaprosiłam Yasuko do Polski. Na dwa miesiące. Właśnie napisałam do ambasady, żeby jej dali wizę i zwolnili z opłat i wymiany dolarów. Napisałam, że będzie na moim utrzymaniu. Pod koniec lata odesłałoby się ją do Osaki. Yasuko strasznie tu nieszczęśliwa. Nie widziała Japonii pięć lat – a jeszcze ma rok do skończenia Smith. Powiedziałam jej, żeby zrezygnowała z kończenia i jechała ze mną – najpierw do Polski – potem do domu. Uniwersytet może kończyć w Osace, a przynajmniej nie będzie chciała wieszać się każdej nocy. Nie wiesz, jak źle być z daleka od domu. Yasuko mówi po angielsku, francusku, grecku i japońsku… po polsku – nie mówi, ale pewnie się nauczy… […] Chyba Yasuko będzie szczęśliwa – skośne oczka jej się świeciły, kiedy ją zapraszałam i od razu chce przyjechać. No widzisz – to będziesz miała dwie – chociaż Ci pewnie tyle nie potrzeba.

Śmierć, obok miłości, kobiecości i czasu, była częstym tematem poezji Poświatowskiej. To jeden z moich ulubionych wierszy (pochodzi z pierwszego tomiku pt. „Hymn bałwochwalczy”):

Tańcząca Nina

dlaczego umarła Nina
na strychu pośród mokrych prześcieradeł
okręciła szyję
sznurkiem od bielizny
jeszcze patrzyła przez niewielkie okno
gdy przyszła śmierć
fioletowa - złota
złota - fioletowa jak samotność
umarła Nina
nie żyje

nietoperz przysiadł na włosach
w puste oczy zagląda - myśli
człowiek - myśli
a to Nina umarła
na sznurku od bielizny zawisła

kiedy biodrem jedwab potrąca
patrzą na nią i ściskają pięści
mężczyźni o chmurnych mięśniach
o twarzach jak negatyw słońca
które światłem rozbłyśnie
zalśni

na wysokich obcasach wspięta
w powietrzu na palcach
idzie i trzyma w rękach
jakiś śpiew jakiś wiatr
na palcach wspięta
tańczy

piersi
każda osobno
głębiej
wycięty trójkąt serca
kręte drogi krwi
odpływa
przypływa
wygina szyję

biodra
rozkołysane senne
biodra
wstające wiecznie
i wiecznie
zasypiające
w tym samym ruchu
brzuch
opowieść o brzuchu
uniesiona ciemna
głos
głos który wabi
głos który odpycha
głos który mięśnie napręża
opowiada o smagłej powierzchni ciała
o nagłych przegięciach skrętach
zdławiony milionem pocałunków
łkający zwierzęcy
głos

usta wypukłe
sukienka wzdęta
ręce zaciśnięte
usta otwarte - ręce
i stopy stopy - właśnie
jak duszny wąski sen

tańczy Nina na sznurku
na zwykłym
nie żyje Nina i czemu
taką piękną ma szyję
takie nogi jak słowa refrenu
je t'aime

1 października 2009

Czarno-biała magia

Pociągają mnie dawne czasy. Ciekawi mnie, jak kiedyś myśleli ludzie, co czuli, bo dylematy mieli przecież podobne, tylko świat wyglądał trochę inaczej. Jakiś czas temu obejrzałam Człowieka z marmuru i poprosiłam znajomego historyka, żeby wytłumaczył mi, jak myślał Mateusz Birkut. Komuna, zaślepienie nią jest dla mnie abstrakcją, przypomina mi rzeczywistość Roku 1984, gdzie wszystko było jak w krzywym zwierciadle. Abstrakcją jest też dla mnie odwaga żołnierzy II wojny czy noszenie mało wygodnych krynolin przez prawdziwe damy.

Lubię stare fotografie. Odwracać je i czytać podpisy albo słuchać historii, kto się na nich znajduje. Kiedyś będąc u babci w Lubartowie wybrałam sobie kilka. Ale najpierw zdjęcie z książki B.Kaczyńskiego pt. Dzikie orchidee, która leży od lat na półce regału na mojej stancji. Zachwyciła mnie sukienka Adolfiny Zimajer (1852-1939), pierwszej gwiazdy polskiej operetki.



Teraz kilka wojskowych zdjęć. Na trzecim, z lewej strony - mój dziadek.







Nie wiem, co to za dzieci, ale jeśli jeszcze żyją, mają już swoje lata.



Krzywe nóżki blond damy.



Przodowniczka pracy. Z tyłu zdjęcia jest napisane: Kochana rodzino, na wieczną pamiątkę zasyłam wam swoją podobiznę przy pracy (przy pracy podkreślone).



Niepokorne spojrzenie i grube warkocze. Dzisiaj mało kto ma takie zdrowe włosy. Podpis: Kochanej Marysieńce na pamiątkę ofiaruje Tosia Ż. 15 I 1955r. Zgorzelec. Kl.III Lic. Ped.



Najważniejsze to żeby się nie wywyższać ;). Zgarbiony mężczyzna z prawej to mój dziadek.



A to nauczycielka mojej babci, która jest dla mnie jak żywcem wyjęta z horroru o mściwym duchu nieszczęśliwej panny młodej.



Mama - moje ulubione zdjęcie. Z tyłu data 13 V 1965r.



Szukałam podobieństw, ale podobne mamy chyba tylko kiecki ;).






I na koniec specjalnie dla Wanny smutne dziecko. Przysnęło mi się, no! :D

23 września 2009

Co poeta miał na myśli?

Jeśli nie rozumiem jakiegoś wiersza, czytam go kolejny raz. Potem znów. I znów. Czasem trzeba zrobić to 30 razy, żeby zrozumieć. Bo "czuć wiersz" - to za mało. Było tak z wieloma utworami Rafała. Przy nim nie odpuszczam. Jeśli chodzi o Stachurę, musiałam często odpuszczać. Albo wydawał mi się zbyt prosty, albo zbyt niezrozumiały. Bardziej przemówiła do mnie jego proza (Moje wielkie świętowanie), choć znajdzie się i kilka piosenek, które naprawdę lubię. Jeśli zaś chodzi o Mirona Białoszewskiego - jest to postać, która mnie intryguje. Kiedyś tylko nabijałam się z jego twórczości. Był on dla mnie symbolem niezrozumiałej, udziwnionej poezji. Dopiero teraz, kiedy skończyłam poezję z książki do III LO i przeczytałam jego komentarz do własnej twórczości na żółtej stronie z poleceniami, zobaczyłam, że jego pisanie nie jest przypadkowe, że to nie czkawka. Miał całą ideologię do tej lingwistycznej metody, tej fascynacji słowem, zabawy z nim, mnożeniem znaczeń. Nie dorosłam jeszcze do jego poezji. Tak jak nie dorosłam do czytania Miłosza. Temu poecie nie za bardzo ufam. Nie wiem, z czego to wynika, ale jego moralizatorstwo zawsze wydawało mi się nieco podejrzane. Nie umniejsza to oczywiście wagi tej poezji, ale sprawia, że na jego wyznania patrzę zawsze z dużą ostrożnością.

Piosenka o porcelanie Miłosza to nie jest wiersz, którego wymowy nie zrozumiałam. Co innego mnie w nim uwiera - osoba mówiąca. Kto tutaj mówi? Czy to mężczyzna, czy kobieta? Skoro gada jak kobieta o filiżankach, to dlaczego "Mijam to zadumany"? Skoro mówi to mężczyzna, to czemu zachwyt nad zastawą i zwrot "proszę pana"? A może jest ich dwoje? Gdzie w takim razie zaczyna się i kończy wypowiedź każdej płci?

Piosenka o porcelanie

Różowe moje spodeczki,
Kwieciste filiżanki,
Leżące na brzegu rzeczki
Tam kędy przeszły tanki.
Wietrzyk nad wami polata,
Puchy z pierzyny roni,
Na czarny ślad opada
Złamanej cień jabłoni.
Ziemia, gdzie spojrzysz, zasłana
Bryzgami kruchej piany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

Zaledwie wstanie jutrzenka
Ponad widnokrąg płaski
Słychać gdzie ziemia stęka
Maleńkich spodeczków trzaski.
Sny majstrów drogocenne,
Pióra zamarzłych łabędzi
Idą w ruczaje podziemne
I żadnej o nich pamięci.
Więc ledwo zerwę się z rana
Mijam to zadumany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

Równina do brzegu słońca
Miazgą skorupek pokryta.
Ich warstwa rześko chrupiąca
Pod mymi butami zgrzyta.
O świecidełka wy płone
Co radowałyście barwą
Teraz ach zaplamione
Brzydką zakrzepłą farbą.
Leżą na świeżych kurhanach
Uszka i denka i dzbany.
Niczego mi proszę pana
Tak nie żal jak porcelany.

Kolejnym wierszem, nad którym zastanawiałam się mnóstwo czasu jest Negatyw Szymborskiej. Wszystko odwrócone. No dobra, i co dalej? Odwrócone wartości to jest naprawdę tylko to, o czym chciała powiedzieć? To mało podobne do niej. A może jednak? Z drugiej strony jest w to wplątana jeszcze śmierć. A może chodzi o nieumiejętność rozpoznawania dobra i zła?

Negatyw

Na niebie burym
chmurka jeszcze bardziej bura
z czarną obwódką słońca.

Na lewo, czyli na prawo,
biała gałąź czereśni z czarnymi kwiatami.

Na twojej ciemnej twarzy jasne cienie.
Zasiadłeś przy stoliku
i położyłeś na nim poszarzałe ręce.

Sprawiasz wrażenie ducha
który próbuje wywoływać żywych.

(Ponieważ jeszcze zaliczam się do nich,
powinnam mu się zjawić i wystukać:
dobranoc, czyli dzień dobry,
żegnaj, czyli witaj.
I nie skąpić mu pytań na żadną odpowiedź,
jeśli dotyczą życia,
czyli burzy przed ciszą.)


Jest jeszcze Tomasz Herberta. Przepiszę go wytrwale w całości, bo ostatnie zdanie stanowi dla mnie zagadkę. Co liczy Tomasz?

Tomasz

Nie wiadomo, czy Tomasz przyjął to od Greków - w co można zasadnie wątpić - czy też - jego wątpienie było przyrodzoną cechą charakteru. Sceptycyzm jest szczególną formą umysłu.
Kiedy Mistrz zjawił się po raz drugi wśród Apostołów w wieczerniku, Tomasz zażądał autopsji. Ślady na dłoniach uznał z punktu za dowody drugorzędne i całą uwagę skierował na ranę w boku.
Blizna była względnie świeża. Rana zadana ostrym narzędziem między siódmym a ósmym żebrem była szeroka na trzy palce. Jej regularny kształt przypominał usta, usta, które milczały, i było rzeczą niewątpliwą, że zadał ją fachowiec pewnym, suchym pchnięciem, wyciągając ostrze włóczni natychmiast po ciosie tą samą drogą, nie powodując dodatkowego rozdarcia skóry czy wybroczyn.
Tomasz zbliżał się do rany wskazującym, długim palcem ostrożnie jak do jaskini lwa. Opuszkiem palca badał jej głębokość, sklepienie i kształt ścian. Przypominała, jak już powiedzieliśmy, usta złożone do krzyku. Cały czas twarz Tomasza była napięta, pełna zimnej ekstazy. Czoło w zmarszczkach przypominało równo zaorane pole. Był mistrzem empirii.
Caravaggio wyposażył scenę w złote światło i cień brązowy, gruby jak sierść niedźwiedzia, ale naprawdę wszystko działo się jakby w odartym ze skóry środku laboratorium, które jest jaskrawo jasne jak cynowa biel z dodatkiem eterycznych błękitów i żółci.
Kiedy Tomasz umierał, cały czas poruszały się wargi jego i uczniowie myśleli, że modli się i wyznaje grzechy swoje, a osobliwie największy grzech - niadowiarstwo.
Kiedy jeden z jego uczniów pochylił się nad nim, usłyszał, że Tomasz zwany Didimos - liczy.


I tak zadaję najgłupsze pytanie świata: co poeta miał na myśli? Bo przecież tylko on to wie :)

21 września 2009

"Dwudziestoletni bracia moi!..

Dwudziestoletnie moje siostry!
(zawsze) Młodzi! Silni! Zdrowi!"

Chciałabym dzisiaj życzyć sobie,
by na swej drodze spotykać dalej ludzi światłych i inspirujących,
a w samotności umieć znajdować ciekawe zajęcia,
bo z nudy rodzi się wszelka zbrodnia i występek.
Żeby przez kolejne 20 lat umieć śmiać się głośno i tańczyć
i mieć takie samo albo większe poczucie humoru,
bo chociaż to mechanizm obronny, to jednak piękny i potrzebny.
Żeby zrozumieć, dlaczego Słowacki wielkim poetą był,
a także wielu innych rzeczy, o których wspominać tutaj nie wypada.


A na deser, zamiast tortu, coś B.Zadury o CZASIE. :)

USTA CZASU

17 września 2009

Zimno, ciepło

Słońce nad Wisłą

Pamiętasz żółte łąki? Popołudnia wolne?
Mówiłeś: to purchawki, a to skrzypy polne.
Ogromne łabędzie szczypały dłoń z chlebem,
opalona buzia śmiała się do ciebie.

Potem było ciemniej. Pamięć jak rzeka
popłynęła dalej.


Tori Amos - Winter

13 września 2009

Wrześniowy Walenty

Pierwszy wiersz napisałam w wieku może 9 lat w zeszycie formatu A4. Był zatytułowany Duch, miał około 10 wersów i zawierał rymy.

Potem przestałam rymować i jak to bardzo młody człowiek cierpiałam za milijony. Uśmiecham się teraz ze wstydem, czytając te skargi na świat. Świat okrutny, bezwzględny, pozbawiony uczuć. Ale czemu się dziwić, byłam zakochanym dzieckiem ;). W wieku 15 lat napisałam:

ziarenkiem piasku
jest wierność
wpada do oka
wybacz
nie powstrzymam wiatru

tysiąc wieczorów
pomnóż
przez nieskończoność gwiazd

źrenice zwężające się
od patrzenia na światło
w płucach tlen
krew gęsta i lepka

to nas łączy

ubrałam cię w królewskie szaty
złotą koronę włożyłam ci na głowę

czekam na twoje nieme rozkazy


Nie rozumiałam wtedy jeszcze erotyków, w których pojawiają się bąki, żuki, pajęczyny (Leśmian) czy niedźwiedzie, myszy, łasice (Baczyński), chociaż już wtedy spodobała mi się Biała magia, a najbardziej jej ostatnia zwrotka:

Więc ma Barbara srebrne
ciało. W nim pręży się miękko
biała łasica milczenia
pod niewidzialną ręką.


Zazdrościłam Barbarze tej wojennej miłości, bo wokół siebie nie widziałam nic tak pięknego. Wojenna miłość - delikatna, subtelna - powróciła do mnie niedawno w Kolumbach, książce poleconej przez E. Poruszyła mnie osobowość Jerzego i jego nieśmiałość względem Aliny:

Za chwilę przyniosła parę cienkich kromeczek na talerzu. "Jakie ma palce!" - adorował, wyciągając łakomie rękę. Nie słuchał zupełnie, co mówią przy stole. Co oni mogą tam powiedzieć! Alina przecież milczała, i to było ciekawe.

Jakiś czas będę teraz zajęta Kolumbami i współczesnością z książki od polskiego, które czytam powoli i z zaciekawieniem. ;)

6 września 2009

Szczyty ... lenistwa

Najbardziej emerycki wyjazd w góry zaliczony! Nigdy jeszcze nie przeszłam tak mało :D A oto kilka zdjęć.

Mój hotel pięciogwiazdkowy.



Sąsiadka. Pogłaskałam, polubiła mnie.



Cmentarz na Pęksowym Brzyzku. Mały, stary i bardzo ładny. Leżą tu Makuszyński i Tetmajer. Są też groby Witkiewiczów. Ojca:



Syna - wspólny z matką:



Krzyż Adasia.



I epitafium.



Najbardziej spodobała mi się bezręka figurka.



Nad pięknym Białym Dunajcem...



Maleńkość.



Widoki.




W drodze nad Morskie Oko panuje zamieszanie. Teoretycznie powinno się iść przez Dolinę Roztoki (ludzie z wózkami musieli zawrócić) i Dolinę Pięciu Stawów (spotkałam śmiałków, którzy szli tą trasą, mówili, że łatwo nie było:)). A inni i tak chodzą normalnie, asfaltem i nic się nie dzieje :D.

A tak w ogóle to chętnie zobaczyłabym morze :P.

29 sierpnia 2009

Bez piernika i ojca dyrektora

Zacznę od końca. Najciekawsza była ostatnia noc w Toruniu, kiedy spałyśmy w 20-osobowej sali. O 4 nad ranem coś zaczęło piszczeć w szafie. Nie wytrzymałam i obudziłam J., po czym stwierdziłyśmy, że mieszka z nami nietoperz. Przez jakiś czas nie mogłyśmy zasnąć i wtedy usłyszałyśmy miarowe kroki. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie historia opowiedziana przez przewodnika fortu tego wieczora. Podczas nocnego zwiedzania fortu IV z pewnym miłym i przystojnym pasjonatem historii, chciałyśmy usłyszeć coś o torturach, mordach i innych strasznych rzeczach. Ale nic z tego. Dowiedziałyśmy się, że fort nigdy nie był wykorzystywany zgodnie z przeznaczeniem. Co do ofiar - jedynie dwóch szpiegów zostało tam rozstrzelanych. Nazywali się Piątek i Urbaniak, a ich kroki słychać podobno nocami. A oto nasza nawiedzona hacjenda:



Nieopodal odpoczywali nasi włoscy sąsiedzi, którzy poprosili po polsku, żeby zrobić im ładne foto.



A to już Stare Miasto i sympatyczni torunianie:



Duży Mikołaj.



I mały Mikołaj.



Flisak grający na skrzypcach, który wg legendy uchronił miasto od plagi żab.



Jeśli pocałujesz wszystkie żaby otaczające Flisaka, będziesz mieć bogatego męża - głosi kolejna legenda. Ale żaby upodobał sobie kto inny.



Pomnik psa Filusia, stworzonego przez rysownika Zbigniewa Lengrena.



Toruński osiołek. Na jego drewnianym pierwowzorze z XVII wieku sadzano tych, którzy czymś podpadli. Dzisiaj lubią go wszystkie dzieci.



A to nie wiem co, ale fajne, prawda? :D



I na koniec przodek Oli, mędrzec z ruin zamku krzyżackiego :D, w którym straszą różne mumie i wampiry (J. mało nie dostała zawału, chociaż twierdziła na początku, że się wcale nie boi).



Obserwując torunian czułam, że mają mentalność podobną do lublinian. A może mi się wydawało.
Dzięki J. nie zgubiłyśmy się w Toruniu ani razu.
W Bydgoszczy natomiast podobały mi się spichrze i rzeźba Przechodzącego przez rzekę, wisząca nad Brdą.