Październik pochłonął mnie. Wypływając czasami z morza kserówek na ląd niepsychologii przeczytałam niewiele, niewiele tańczyłam (i jeszcze mniej śpiewałam :P), ale w wolnym czasie obejrzałam kilka filmów. Ostatnim październikowym był Czarny kot, biały kot – mój pierwszy Kusturicy. Zamiast słów zachwytu:
Wcześniej był jeszcze zimny i mocny Import/Export, sentymentalne, ale pełne ładnych obrazów Źródło, genialny Kill Bill i gorszy od niego Kill Bill 2, Matrix, którego wszyscy znają i który mi się spodobał, Forrest Gump, którego również wszyscy znają, ale którego nie oceniłam jako arcydzieło, a film jedynie dobry, Vanilla Sky, który mnie absolutnie nie porwał, możliwa do obejrzenia wizja przyszłości w Kodeksie 46 i subtelne, najwyżej ocenione w październiku Godziny.
Pierwszym listopadowym filmem jest dla mnie historia Coco Chanel. Audrey Tautou pasowała do tej roli, ale film mnie nie zachwycił. Ładny był początek, ładne też było zakończenie, ale cała historia była opowiedziana średnio. I nie chodzi mi o to, że film przedstawiał Coco właściwie przed tym, zanim stała się sławna, bo byłam na to przygotowana. Ten etap jej życia nawet bardziej mnie interesował. Nie odczułam niestety atmosfery tamtych czasów, nie czuję też, żebym dowiedziała się czegoś więcej o słynnej projektantce. Nie wiem, może to wina pogody :P. Audrey Tautou pozostanie dla mnie chyba na zawsze delikatną i szaloną zarazem Amelią. W ukochanej przeze mnie historii, że życie zwykłej osoby może się niespodziewanie zmienić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz