W teatrze nie lubiłam przesady. Dlatego też unikałam
odwiedzania go przez długi czas.
Jednak lubię burzyć swoje przekonania, o których mogę podejrzewać,
że są niesłuszne. Tak było z Berlinem, który okazał się całkiem sympatycznym miastem. Dziwnym,
ale sympatycznym. A ostatnio właśnie z teatrem.
Szukałam więc spektaklu, w którym nie byłoby sztuczności. Najlepiej
kameralnego, gdzie na pierwszym planie byłyby relacje między bliskimi sobie
ludźmi. No i znalazłam: „W mrocznym mrocznym domu”. Było o tym, że stare traumy potrafią odżyć w jednej
sekundzie; o miłości i poświęceniu dla brata, nawet jeśli on tych uczuć nie
odwzajemnia i o tym, że pewnych rzeczy nigdy nie da się wybaczyć. Scenografia prawie nie istniała, a obłożenie wszystkiego - łącznie
z siedzeniami widzów - trawą sprawiało wrażenie, że przed emocjami braci nie ma
ucieczki, że jesteśmy obok. Albo nawet w środku. W środku ciemnego lasu, który
symbolizuje ich poplątaną, bolesną więź pełną niedopowiedzeń i dotkliwych
wspomnień sprzed lat.
Pomimo tylu emocji nie odczułam przesady. Nikt mnie nie oszukał, nie zaserwował maski, którą może w jednej chwili zdjąć i rzucić w kąt. Oni tylko rozmawiali. Bardzo mi się podobało.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz