30 września 2010
Czarne chmury
To, co się dzieje ostatnio, to jakiś koszmar. Dwa dni temu dowiedziałam się, że nici z mojego przeniesienia na dzienne studia. Na uzasadnienia czekamy, ale na pewno chodzi o pieniądze. Kilka innych osób też poprawiło maturę i dostało się na I rok, poza tym na III roku są już osoby, które przeniosły się rok temu (wtedy to była formalność)… Dobiło mnie to. Do tego dochodzą inne problemy, między innymi poważne problemy w domu i takie małe, mendowate fakty jak ten, że dzisiaj ukradziono mi telefon. Tak, nieszczęścia chodzą stadami. Staram się jakoś przez to przejść.
25 września 2010
Proza pijacka. Jerzy Pilch „Pod Mocnym Aniołem”
Pisarz-alkoholik błyskotliwym językiem opisuje swoją słabość. Po wyjściu z oddziału deliryków, kieruje się do gospody Pod Mocnym Aniołem i zaczyna pić od nowa. Pijak J. jest przykładem na to, że można być człowiekiem inteligentnym i jednocześnie straszliwie głupim. Być może J. ma za dużo pieniędzy (w końcu wydał na alkohol przez 20 lat około 70 tysięcy złotych), chociaż nie mając ich, też pewnie jakoś dałby sobie radę. Alkoholizm przeważnie wywołuje we mnie obrzydzenie, chociaż czasem zastanawiając się nad powodami picia niektórych osób, pojawia się w mojej głowie taka myśl, że może byli rzeczywiście zbyt wrażliwi na ten świat.
Pilch dobrze opisał trudności związane z wyrwaniem się z nałogu. Jego bohater pije przecież ze stu powodów, boi się nie pić, bo wtedy życie będzie dla niego nie do zniesienia. J. boi się życia, ale dzięki swojej magnetycznej osobowości, zawsze znajdzie kobietę, która się nim zaopiekuje. Przynajmniej dopóki nie otworzy oczu.
W książce najbardziej podobał mi się opis sporządzania trunku złożonego z denaturatu i kawy przez Don Juana Ziobro i rozmowa Jurusia z diabłem.
I jak to jest, że Pilch swoim ględzeniem przekonuje mnie najpierw, że fajnie jest pić, że piją ludzie wybrani („Był to dobry człowiek, choć w ogóle nie pił”, „Generalnie problem polega na tym: jak pogodzić głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała?”), a potem przekonuje mnie, że już nie pić będzie? Mówi, że kłamie, a jednak czytelnik łapie się w sidła jego manipulacji. Wybaczę mu nawet drwiny z tak potrzebnego przecież zawodu terapeuty uzależnień, nie gniewam się, że kobiety nazywa terapeucicami:
„(…)terapeucice pragną doprowadzić rzeczywistość do trzeźwości, ja pragnę doprowadzić rzeczywistość do literatury, w pewnym miejscu – nie ma siły – nasze drogi się rozchodzą”;
a głównego terapeutę Quasi Mojżeszem alias Ja Alkohol. Kpina, autoironia to jest co, co kocham u Pilcha. Po Moim pierwszym samobójstwie to druga jego książka, jaką przeczytałam. Polecam, ale przyznaję – trzeba przyzwyczaić się do jego „deliryczno-barokowego stylu” (pojęcie zaczerpnięte z uzasadnienia jury Nike 2000).
Pilch dobrze opisał trudności związane z wyrwaniem się z nałogu. Jego bohater pije przecież ze stu powodów, boi się nie pić, bo wtedy życie będzie dla niego nie do zniesienia. J. boi się życia, ale dzięki swojej magnetycznej osobowości, zawsze znajdzie kobietę, która się nim zaopiekuje. Przynajmniej dopóki nie otworzy oczu.
W książce najbardziej podobał mi się opis sporządzania trunku złożonego z denaturatu i kawy przez Don Juana Ziobro i rozmowa Jurusia z diabłem.
I jak to jest, że Pilch swoim ględzeniem przekonuje mnie najpierw, że fajnie jest pić, że piją ludzie wybrani („Był to dobry człowiek, choć w ogóle nie pił”, „Generalnie problem polega na tym: jak pogodzić głębię pijanej duszy z płycizną pijanego ciała?”), a potem przekonuje mnie, że już nie pić będzie? Mówi, że kłamie, a jednak czytelnik łapie się w sidła jego manipulacji. Wybaczę mu nawet drwiny z tak potrzebnego przecież zawodu terapeuty uzależnień, nie gniewam się, że kobiety nazywa terapeucicami:
„(…)terapeucice pragną doprowadzić rzeczywistość do trzeźwości, ja pragnę doprowadzić rzeczywistość do literatury, w pewnym miejscu – nie ma siły – nasze drogi się rozchodzą”;
a głównego terapeutę Quasi Mojżeszem alias Ja Alkohol. Kpina, autoironia to jest co, co kocham u Pilcha. Po Moim pierwszym samobójstwie to druga jego książka, jaką przeczytałam. Polecam, ale przyznaję – trzeba przyzwyczaić się do jego „deliryczno-barokowego stylu” (pojęcie zaczerpnięte z uzasadnienia jury Nike 2000).
21 września 2010
Bohumil Hrabal „Pociągi pod specjalnym nadzorem”
Barwne, naturalistyczne opisy Hrabala. Zalotna telegrafistka Zdeniczka Święta, której dyżurny ruchu, pan Całusek odciska na pupie pieczątki, praktykant Miłosz Pipka pragnący stać się mężczyzną, pan zawiadowca – strażnik moralności (czy aby na pewno?:-), który kocha gołębie. Pracownicy stacji kolejowej nadzorują niemieckie pociągi, przeżywając przy tym małe skandale obyczajowe. Dzieje się to tuż przed końcem II wojny światowej. Miłosz, najważniejsza postać, dopiero poznaje dorosłe życie. Z powodu kłopotów seksualnych zrobił sobie krzywdę. Czekają go jednak ciekawe przygody. Nie brak tutaj smutnych fragmentów, żeby nie powiedzieć drastycznych, ale wszystko opowiedziane jest w taki sposób, że łatwiej nawet te przykre rzeczy przyjąć. Jest w tej książeczce jakaś dosadność, figlarność. Kupuję to.
Oczko!
Z okazji oczka życzę sobie:
- żeby nie opuszczało mnie poczucie humoru,
- żebym w akademiku spotkała fajnych ludzi (dziewczyno z mojego pokoju, kim jesteś? nie mogę się doczekać, aż Cię poznam),
- a w połowie roku dobrze wybrała specjalizację,
- więcej odwagi,
- nowych życiowych misji,
- żeby w Instytucie Mikołowskim wpuścili mnie i Justynę do dawnego pokoju Rafała,
- odkrywania świata, który mnie fascynuje.
A moim prezentem dla kogoś, o ile ktoś taki się znajdzie i o ile ja nie okażę się zbytnim zdechlakiem, jest dokument, który jutro powędruje do Warszawy, w którym zgadzam się na wpisanie mnie do Centralnego Rejestru Niespokrewnionych Dawców Szpiku. :-)
Pięknie jest mieć 21 lat! :D
- żeby nie opuszczało mnie poczucie humoru,
- żebym w akademiku spotkała fajnych ludzi (dziewczyno z mojego pokoju, kim jesteś? nie mogę się doczekać, aż Cię poznam),
- a w połowie roku dobrze wybrała specjalizację,
- więcej odwagi,
- nowych życiowych misji,
- żeby w Instytucie Mikołowskim wpuścili mnie i Justynę do dawnego pokoju Rafała,
- odkrywania świata, który mnie fascynuje.
A moim prezentem dla kogoś, o ile ktoś taki się znajdzie i o ile ja nie okażę się zbytnim zdechlakiem, jest dokument, który jutro powędruje do Warszawy, w którym zgadzam się na wpisanie mnie do Centralnego Rejestru Niespokrewnionych Dawców Szpiku. :-)
Pięknie jest mieć 21 lat! :D
19 września 2010
Wiesław Myśliwski „Traktat o łuskaniu fasoli”
Książka gadana. Może trochę przegadana, ale takie było zamierzenie autora, skoro 400 stron zapełnił monologiem. Jest to monolog człowieka dojrzałego. Czasem wydaje się on pogodny, zadowolony ze swojego życia, czasem wręcz przeciwnie. Udowadnia, że starość nie polega na całkowitym pogodzeniu się z losem. Zawsze przecież są w sercu jakieś zadry, czegoś się żałuje, czegoś się wstydzi. Mądrość polega chyba na tym, że przyjmuje się do wiadomości własną ułomność. Że próbuje się pomieścić w sobie te wszystkie nieprzyjemne uczucia, które pozostały z przeszłości.
Jest to książka o tym, że „zwykły człowiek” może mieć bardzo dużo do powiedzenia. Niektórzy nazywają to posiadaniem przez każdego własnej historii. Myśliwski czasem przybiera melancholijny ton, czasem żartuje, przechodząc płynnie z tematu na temat. Chwilami musiałam od niego odpocząć, bo jest straszną gadułą. Gada i gada, a wyłączyć się, co czasem niechlubnie robimy w trakcie nudnych rozmów, przecież nie sposób. Tutaj trzeba cały czas słuchać, dlatego bywał męczący. Wtedy robiłam sobie przerwę. Lektura Traktatu... utwierdziła mnie w przekonaniu, że lubię słuchać. Może nie non stop, ale non stop przecież nikt nie lubi. Tutaj posłuchałam człowieka, który ani nie moralizuje, ani nie jest na tyle zgorzkniały i smutny, żeby nie chciało się poznać jego opowieści. Traktat… to ciekawa historia elektryka-saksofonisty. I co istotne, człowieka uważnego. Pobudził mnie do myślenia i sprawił, że wiele razy pomyślałam: no tak, tak właśnie jest, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Bardzo lubię to uczucie. :-)
Jest to książka o tym, że „zwykły człowiek” może mieć bardzo dużo do powiedzenia. Niektórzy nazywają to posiadaniem przez każdego własnej historii. Myśliwski czasem przybiera melancholijny ton, czasem żartuje, przechodząc płynnie z tematu na temat. Chwilami musiałam od niego odpocząć, bo jest straszną gadułą. Gada i gada, a wyłączyć się, co czasem niechlubnie robimy w trakcie nudnych rozmów, przecież nie sposób. Tutaj trzeba cały czas słuchać, dlatego bywał męczący. Wtedy robiłam sobie przerwę. Lektura Traktatu... utwierdziła mnie w przekonaniu, że lubię słuchać. Może nie non stop, ale non stop przecież nikt nie lubi. Tutaj posłuchałam człowieka, który ani nie moralizuje, ani nie jest na tyle zgorzkniały i smutny, żeby nie chciało się poznać jego opowieści. Traktat… to ciekawa historia elektryka-saksofonisty. I co istotne, człowieka uważnego. Pobudził mnie do myślenia i sprawił, że wiele razy pomyślałam: no tak, tak właśnie jest, ale nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Bardzo lubię to uczucie. :-)
15 września 2010
O czytaniu pod koniec wakacji
Kiedy nie mam nic innego do roboty, czytam. Najpierw powoli, potem przyspieszam, czytam coraz bardziej zachłannie, jakby książka miała mi wyfrunąć z rąk (no chyba że rozpraszają mnie różne rzeczy, wtedy jest BARDZO wolno). Tak było (i jest) w te wakacje. Do tej pory mam w głowie przygody Liesel Meminger i srebrne, dobre oczy jej Papy. Złodziejka książek Markusa Zusaka była zdecydowanie „moją” książką, chociaż … zaczynała się dziwnie.
A kiedyś? O, jak mnie wymęczyły niektóre książki. Jak mordowałam Krzyżaków. Do dziś pamiętam, że Jagienka pupą rozłupywała orzechy, a Jurand ze Spychowa miał jedno oko, ale reszty to już nie bardzo. Ile włożyłam wysiłku, żeby znieść trzynastozgłoskowca naszego Wieszcza! Jak zmuszałam się do przejścia przez pustynię i puszczę! A zaczęło się niewinnie, od krótkiej Na jagody Konopnickiej, którą znienawidziłam w pierwszej klasie.
Takie przeżywałam męczarnie, a i tak większości lektur nie przeczytałam. Może do nich wrócę, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. Pod przymusem nie da się lubić. Może dlatego teraz czytam chętniej. Zakładki, muszę przyznać, mam mało szlachetne. Kiedy czytam u babci w kuchni, są z papieru toaletowego. Tak się jakoś przyzwyczaiłam, że kiedy kończę pierwszy fragment, urywam kawałek i już jest zakładka :D. W domu używam kolorowych karteczek.
Szukałam fragmentu Złodziejki książek, który mogłabym tutaj przepisać. Ale nie znalazłam. Tak bardzo podoba mi się całość.
Wkleję za to dwa wiersze Kofty, które ostatnio poznałam.
Jonasz Kofta
JUŻ TYLKO SIĘ ZNAMY
To może przypadek,
Że znów się widzimy
Patrzymy na siebie
W spokojnej udręce
Wspomnienia spłowiały
Przez lata i zimy
Już tylko się znamy
Nic więcej
Uśmiechasz się dziwnie
Inaczej niż wtedy
Gdy było do siebie
Nam bliżej niż blisko
To było niedawno
A mówi się kiedyś
Już tylko się znamy
To wszystko
Dzielimy złą ciszę
Obcymi słowami
Ty serce masz chłodne
I chłodne masz ręce
Za chwilę pójdziemy
Innymi drogami
Bo tylko się znamy,
Nic więcej
OSTINATIO DETERMINARE I
Wiatr
Jaki wiatr
W kurtynę nocy dmie
Na pustej scenie
Ciemne przestrzenie
Zaraz pochłoną mnie
Dal
Jaką dal
Skrywa szkarłatny zmierzch
By ją odnaleźć
Muszę oszaleć
Pobiegnę tam gdzie kres
Nagły zachód słońca
Słońca wschód
Odmierzę tańczącą
Parą nóg
Po to tańczę, tańczę
Poprzez mrok
By ukoić istnienia głód
Wiatr
Jaki wiatr
Niesie świetlisty pył
Słońca, księżyce
Domy, ulice
Pędzą kontury brył
Dal
Jaką dal
Kryje kulisa mgły
Na wielkiej scenie
Jedno istnienie
I dekoracji zgrzyt
Uwięziona w czasie
Wyrwę się
Przez kolczasty zasiek
Będę biec
Zgubię, zgubię pogoń
Zmylę ślad
I nie znajdzie mnie
Moja śmierć
Prostota i piękno. Za to właśnie polubiłam Koftę.
A kiedyś? O, jak mnie wymęczyły niektóre książki. Jak mordowałam Krzyżaków. Do dziś pamiętam, że Jagienka pupą rozłupywała orzechy, a Jurand ze Spychowa miał jedno oko, ale reszty to już nie bardzo. Ile włożyłam wysiłku, żeby znieść trzynastozgłoskowca naszego Wieszcza! Jak zmuszałam się do przejścia przez pustynię i puszczę! A zaczęło się niewinnie, od krótkiej Na jagody Konopnickiej, którą znienawidziłam w pierwszej klasie.
Takie przeżywałam męczarnie, a i tak większości lektur nie przeczytałam. Może do nich wrócę, ale jeszcze nie teraz. Jeszcze nie teraz. Pod przymusem nie da się lubić. Może dlatego teraz czytam chętniej. Zakładki, muszę przyznać, mam mało szlachetne. Kiedy czytam u babci w kuchni, są z papieru toaletowego. Tak się jakoś przyzwyczaiłam, że kiedy kończę pierwszy fragment, urywam kawałek i już jest zakładka :D. W domu używam kolorowych karteczek.
Szukałam fragmentu Złodziejki książek, który mogłabym tutaj przepisać. Ale nie znalazłam. Tak bardzo podoba mi się całość.
Wkleję za to dwa wiersze Kofty, które ostatnio poznałam.
Jonasz Kofta
JUŻ TYLKO SIĘ ZNAMY
To może przypadek,
Że znów się widzimy
Patrzymy na siebie
W spokojnej udręce
Wspomnienia spłowiały
Przez lata i zimy
Już tylko się znamy
Nic więcej
Uśmiechasz się dziwnie
Inaczej niż wtedy
Gdy było do siebie
Nam bliżej niż blisko
To było niedawno
A mówi się kiedyś
Już tylko się znamy
To wszystko
Dzielimy złą ciszę
Obcymi słowami
Ty serce masz chłodne
I chłodne masz ręce
Za chwilę pójdziemy
Innymi drogami
Bo tylko się znamy,
Nic więcej
OSTINATIO DETERMINARE I
Wiatr
Jaki wiatr
W kurtynę nocy dmie
Na pustej scenie
Ciemne przestrzenie
Zaraz pochłoną mnie
Dal
Jaką dal
Skrywa szkarłatny zmierzch
By ją odnaleźć
Muszę oszaleć
Pobiegnę tam gdzie kres
Nagły zachód słońca
Słońca wschód
Odmierzę tańczącą
Parą nóg
Po to tańczę, tańczę
Poprzez mrok
By ukoić istnienia głód
Wiatr
Jaki wiatr
Niesie świetlisty pył
Słońca, księżyce
Domy, ulice
Pędzą kontury brył
Dal
Jaką dal
Kryje kulisa mgły
Na wielkiej scenie
Jedno istnienie
I dekoracji zgrzyt
Uwięziona w czasie
Wyrwę się
Przez kolczasty zasiek
Będę biec
Zgubię, zgubię pogoń
Zmylę ślad
I nie znajdzie mnie
Moja śmierć
Prostota i piękno. Za to właśnie polubiłam Koftę.
10 września 2010
Pan kotek był chory i leżał w łóżeczku…
No i ja czasami też choruję, niekoniecznie z łakomstwa. I nawet zdarza się, że nie jest to hipochondria!
Wczoraj przeprowadziłam taką oto rozmową z panią doktor:
Pani Doktor: Jest pani uczulona na nikiel.
Milczenie.
Ja: I to wszystko? A w czym jest ten nikiel?
PD: Proszę sobie poczytać.
Ja: Ale gdzie mam sobie poczytać?
PD: W Internecie. Umie pani?
Ja: Hmm to znaczy miałam dostać tutaj jakąś informację.
PD: A, to pani nie dostała? To przepraszam, proszę sobie wziąć od pielęgniarki.
Ta pani wprawdzie mnie nie leczyła (mojego lekarza akurat nie było), ale i tak sytuacja była absurdalna.
Chociaż zdarzały się jeszcze lepsze numery. Takie jak na przykład zapisywanie przez ginekologa na prywatne wizyty pacjentek o tej samej godzinie. Nie dość, że trzeba płacić, to jeszcze czekać 2 godziny, bo panuje straszny bałagan. Ten sam lekarz przez większą część mojej wizyty prowadził prywatną rozmowę telefoniczną.
Inna przychodnia. Żeby się dostać bez czekania kilka tygodni czy miesięcy, należy przyjechać do przychodni około godziny 6, 7, zapisać się (dostaje się załóżmy 5 pierwszych osób z kolejki, nieważne, że niektórzy przejechali 100km albo są z dzieckiem). Potem poczekać kilka godzin na to, aż zaczną przyjmować lekarze. Miałam taką sytuację, że moja lekarka zlecała mi różne rzeczy i kazała przychodzić znowu. Na ostatnie wejście do niej tego dnia czekałam do 16, w przychodni już sprzątali i pytali mnie, czy nocuję :-) Ta sama pani doktor (swoją drogą dobra specjalistka) podczas wizyt, wypełnia karty wcześniejszych pacjentów, bo nie miała czasu, dzwoni, wychodzi, wyjeżdża (sic!) w sprawach prywatnych wymykając się drugim wyjściem i co najzabawniejsze – przyjmuje kilku pacjentów naraz (tak, tak, z rozbieraniem też, gabinet duży :-)).
W mojej własnej przychodni w ogóle nie chcą zlecać np. podstawowych badań krwi, bo po co, to kosztuje. Kiedy leczyłam się u mojej pani pediatry, wiele razy słyszałam, że jestem zdrowa, kiedy nie mogłam mówić ani spać, bo o ile cały dzień kaszlu można jakoś znieść, to noc już niekoniecznie. Moja koleżanka z lat szkolnych starała się pewnego razu przekonać ją, że bardzo źle się czuje. I w końcu uwierzyła. Po tym, jak koleżanka zwymiotowała jej w gabinecie :-). Ale muszę powiedzieć, że z sentymentem wspominam tamte wizyty i słowa: „Oj, Ola, Ola, jesteś zdrowa” albo „Gardło różowiutkie”.
Z opowieści mamy wiem, że kiedy byłam małą dziewczynką, jeden lekarz stwierdził, że mam zapalenie płuc, a drugi, że nic mi nie jest.
I jeszcze sytuacja sprzed paru dni. Jestem u babci, boli mnie gardło jak przełykam, więc poszłam do lekarza. Pan spytał, co mi jest, powiedziałam, że gardło mnie boli, kazał pokazać. Pokazałam (trwało to ułamek sekundy). Potem pisał, pisał, pisał, a na końcu powiedział: Proszę, tu jest wszystko napisane. I wręczył mi receptę. :D
Nie mam zbyt dużego zaufania do lekarzy, chociaż muszę często ich odwiedzać. Stosuję się oczywiście do ich zaleceń, ale wiem, że każdy ma inną teorię na temat jakiejś choroby, inny pomysł na leczenie i te pomysły przeważnie się wykluczają. Do tego często załatwiają swoje sprawy w pracy, nawet wtedy, kiedy płaci się za wizytę ciężkie pieniądze. Wiem, to tylko ludzie, też się mylą, też mają swoje problemy. Ale kiedy czytam w Charakterach opis choroby, który pasuje do dolegliwości znanej mi osoby i kiedy wiem, że przez lata nie była zdiagnozowana, ręce mi opadają.
Dlatego na koniec mam bardzo mądrą sentencję: żeby chorować, trzeba mieć dużo zdrowia, czasu i pieniędzy.
7 września 2010
Tadeusz Różewicz „Matka odchodzi”
W książce Matka odchodzi znalazłam fragment na czasie:
Tak o swojej wsi dzieciństwa, Szynkielewie opowiadała Stefania Różewicz, matka poety, urodzona w 1896 roku.
Początek XX wieku był jak wynikało z jej wspomnień, czasem brudu, smrodu, ubóstwa i ciemnoty. Analfabetyzm to jeszcze nic. Najbardziej przeraziło mnie odbieranie porodów brudnymi rękami przez kobiety przychodzące prosto z pola, które do tego wolały ratować dziecko, „bo jakby tak dziecko umarło bez chrztu, to idzie na wieczne potępienie, a matka jest już ochrzczona”. Kobiety umierały od zakażeń i krwotoków. Jadło się byle co, wierzyło w zabobony, coś takiego jak higiena nie istniało.
W takich ciężkich warunkach przyszło wychowywać się pani Stefanii. Śmierć też miała nielekką, bo chorowała na raka żołądka (zmarła w 1957 roku). Po latach jej syn postanowił napisać o tym, jak bardzo ją szanował i jaka była dla niego ważna. Jego opis opieki nad chorą matką nie był może jakiś wyjątkowy (myślę, że każdy mógłby opowiedzieć o śmierci swojej matki w przejmujący sposób), ale bardzo czuły. Większość wierszy w tomiku mnie nie poruszyła, może dlatego, że wiele z nich pochodzi z dawnych lat, a ja przyzwyczaiłam się do „późniejszego” stylu różewiczowskiej poezji. Jednak bardzo lubię wiersz:
Cierń
nie wierzę
nie wierzę od przebudzenia
do zaśnięcia
nie wierzę od brzegu do brzegu
mojego życia
nie wierzę tak otwarcie
głęboko
jak głęboko wierzyła
moja matka
nie wierzę
jedząc chleb
pijąc wodę
kochając ciało
nie wierzę
w jego świątyniach
kapłanach znakach
nie wierzę na ulicy miasta
w polu w deszczu
powietrzu
złocie zwiastowania
czytam jego przypowieści
proste jak kłos pszenicy
i myślę o bogu
który się nie śmiał
myślę o małym
bogu krwawiącym
w białych
chustach dzieciństwa
o cierniu który rozdziera
nasze oczy usta
teraz
i w godzinie śmierci
Matkę traktował poeta jak bezbronne, chore dziecko:
jej twarz jest jak wielka mętna łza
żółte ręce składa jak przestraszona
dziewczynka
a wargi ma granatowe (...)
ach chciałbym ją nosić na sercu
i karmić słodyczą.
(z wiersza Ale kto zobaczy...)
W tomiku znajdują się też wspomnienia braci Tadeusza - Janusza (zginął w czasie wojny) i Stanisława oraz rodzinne fotografie.
Naprawdę to ludzie tych szkół nie chcieli. Nie było żadnej oświaty, więc nawet jak było kilku gospodarzy, co pragnęli żeby dzieci chodziły do szkoły i starali się u władz, żeby szkoła we wsi była, to 90 procent mówiła, że jego dziad, pradziad nie znał się na piśmie i też żył. Nieraz ojciec mówił: szkoła bardzo waszym dzieciom potrzebna. Odpowiadali dowcipnie: panie, kto się zna na piśmie, ten się do piekła ciśnie.
Tak o swojej wsi dzieciństwa, Szynkielewie opowiadała Stefania Różewicz, matka poety, urodzona w 1896 roku.
Początek XX wieku był jak wynikało z jej wspomnień, czasem brudu, smrodu, ubóstwa i ciemnoty. Analfabetyzm to jeszcze nic. Najbardziej przeraziło mnie odbieranie porodów brudnymi rękami przez kobiety przychodzące prosto z pola, które do tego wolały ratować dziecko, „bo jakby tak dziecko umarło bez chrztu, to idzie na wieczne potępienie, a matka jest już ochrzczona”. Kobiety umierały od zakażeń i krwotoków. Jadło się byle co, wierzyło w zabobony, coś takiego jak higiena nie istniało.
W takich ciężkich warunkach przyszło wychowywać się pani Stefanii. Śmierć też miała nielekką, bo chorowała na raka żołądka (zmarła w 1957 roku). Po latach jej syn postanowił napisać o tym, jak bardzo ją szanował i jaka była dla niego ważna. Jego opis opieki nad chorą matką nie był może jakiś wyjątkowy (myślę, że każdy mógłby opowiedzieć o śmierci swojej matki w przejmujący sposób), ale bardzo czuły. Większość wierszy w tomiku mnie nie poruszyła, może dlatego, że wiele z nich pochodzi z dawnych lat, a ja przyzwyczaiłam się do „późniejszego” stylu różewiczowskiej poezji. Jednak bardzo lubię wiersz:
Cierń
nie wierzę
nie wierzę od przebudzenia
do zaśnięcia
nie wierzę od brzegu do brzegu
mojego życia
nie wierzę tak otwarcie
głęboko
jak głęboko wierzyła
moja matka
nie wierzę
jedząc chleb
pijąc wodę
kochając ciało
nie wierzę
w jego świątyniach
kapłanach znakach
nie wierzę na ulicy miasta
w polu w deszczu
powietrzu
złocie zwiastowania
czytam jego przypowieści
proste jak kłos pszenicy
i myślę o bogu
który się nie śmiał
myślę o małym
bogu krwawiącym
w białych
chustach dzieciństwa
o cierniu który rozdziera
nasze oczy usta
teraz
i w godzinie śmierci
Matkę traktował poeta jak bezbronne, chore dziecko:
jej twarz jest jak wielka mętna łza
żółte ręce składa jak przestraszona
dziewczynka
a wargi ma granatowe (...)
ach chciałbym ją nosić na sercu
i karmić słodyczą.
(z wiersza Ale kto zobaczy...)
W tomiku znajdują się też wspomnienia braci Tadeusza - Janusza (zginął w czasie wojny) i Stanisława oraz rodzinne fotografie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)