14 października 2010

Dzień Belfra

Proszę o obejrzenie tego krótkiego filmu.

http://mamtalent.plejada.pl/108,16541,5,1_odcinek_mam_talent_iii_-_czesc_druga,1,wideo_detal.html

Występ pani Doroty Szczepańskiej natchnął mnie, żeby w tym szczególnym dniu, Dniu Belfra, napisać coś o swoich dawnych nauczycielach. :-)

Są tacy nauczyciele, których się nie zapomina. Na pewno należy do nich pani od chemii, która potrafiła w klasie C zaprowadzić porządek. Wyjaśnię, że w klasie C problemy dorastania (powiedzmy, że tak to delikatnie nazwę) były bardziej widoczne niż w innych. Nauczyciele nas nienawidzili :-). Czasami chamstwo urastało w tej klasie do niebotycznych rozmiarów, np. mówienie do katechetki na ty, udawanie, że się wymiotuje do kosza na lekcji rosyjskiego, teksty w stylu: chciałbym być tamponem Julii (to na polskim w trakcie omawiania tragedii Szekspira) czy chociażby codzienne przezywanie mnie i popychanie przez pewnego chłopca, który dzisiaj ma już żonę i na pewno się zmienił, ale dla mnie pozostanie na zawsze szkolnym katem :-). Oj, działo się, działo.

Ale wróćmy do pani od chemii. Wchodziło się do klasy, pani kazała wyjąć kajety i robiło się cicho jak makiem zasiał. Pani mówiła, co mamy przepisać z książki i szła do kantorka zapalić. Jeśli jednak ktoś odważył się zrobić hałas… Zaczynało się niewinnie: Co tu tak głośno? Poszaleliście czy jak? A potem otwierały się bramy piekielne.
- Jak cię szturnę, to się zeszczysz!
- ……(tu nazwisko) Ja bym ci żreć nie dała przez tydzień, jakbym była twoją matką.
- ……(tu nazwisko, przeważnie się one powtarzały) Gdzie ojciec pracuje? A gdzie matka pracuje? (Potem następowały groźby:-)
Kiedyś mój kolega podszedł do niej na lekcji i spytał, czy może wyjść do łazienki. Pani na to, że od chodzenia do łazienki to jest przerwa. Kolega jednak był nieustępliwy, stwierdził, że musi, ma biegunkę. Pani od chemii zrobiła się purpurowa na twarzy, wrzasnęła: „Następnym razem będziesz srał po gaciach!”, pozwoliła mu wyjść, ale wysłała za nim woźną, żeby sprawdziła, czy rzeczywiście poszedł do łazienki. Kolega był bezczelny, wrócił się jeszcze do sali i spytał, czy ktoś ma chusteczki :-). Pani od chemii na zakończenie lekcji wołała: „Fajrant”, oceny z referatów stawiała na podstawie ilości stron (widzieliśmy jak liczy), a na przerwach radziła sobie spokojnie z chłopakami dwa razy wyższymi od niej. Zadziwiająco mało było na nią skarg od rodziców. Miałam z nią lekcje trzy lata, nigdy nie zrobiła mi krzywdy.

Moją ulubioną nauczycielką wszech czasów była wychowawczyni z gimnazjum. Uczyła mnie polskiego. Robiła trudne sprawdziany – z lektur, z gramatyki. Z gramatyki byłam niezła. Zdania rozkładałam dobrze, ale już odmiana hrabiego? hrabi? pleć czy pielić – tego nie mogłam załapać. Często też szukałam reguł tam, gdzie ich nie było. Ta nauczycielka sprawiła, że kocham polski. Wtedy bałam się jej, bo oceniała srogo i zaprowadzała porządek krzykiem, ale z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że nie byłabym tym, kim jestem, gdyby nie ona. Mówiła: Olka, ty masz swój styl pisania. Nigdy nie wyśmiała moich wierszy, które w pąsach i w towarzystwie koleżanek dawałam jej na korytarzu. Teraz wiem, jakie to było ważne – nie wyśmiać, nie zanegować, nie pozbawiać nadziei i aspiracji.

Odwrotnym przykładem jest tutaj moja pani z najmłodszych klas, która powiedziała, że ze mnie to plastyczki nie będzie. Dopięła swego, mój sposób rysowania zatrzymał się na poziomie małego dziecka. Chociaż pamiętam, że w którejś z późniejszych klas za bohomaz zniekształconej twarzy namalowany farbami dostałam szóstkę. Może pisana mi abstrakcja? :D Pomyślę o tym.

Z kolei królowa nauk w podstawówce oznaczała dla mnie spocone ręce i walenie serca. Nie zmieniła nawet tego późniejsza nauczycielka, która była delikatna niczym anioł, nie denerwowała się na matematyczne beztalencia i wiedząc, że tego nienawidzę, rzadko brała mnie do tablicy.

Tak, nauczyciel może bardzo dużo. Może zniechęcić na całe życie albo może wydobyć z młodego człowieka światło. No cóż, spotykałam jednych i drugich. Przez wiele lat byłam kujonką i naprawdę liczyło się dla mnie, żeby mieć 5.0 albo wyżej, chociaż nic z tego nie miałam, bo nawet na nagrody książkowe szkoła rzadko miała pieniądze. Robiłam to dla własnej satysfakcji i dlatego, że robiły tak moje koleżanki. Płaciłam za to codziennym bólem żołądka, ale na koniec roku rozpierała mnie duma. W liceum zmieniłam strategię. Nie liczyły się już dla mnie oceny, liczyło się dla mnie to, żeby szkoła nie bolała. Dużo było takich lekcji, które przegadałam z ówczesną przyjaciółką, K. Nie żałuję ani minuty. Fajne to były rozmowy.

W liceum nauczyłam się ściągać. W taki sposób, że do tej pory nikt mnie nie złapał. Ściągałam na fizyce, z cudownym sorem Świstakiem, który zawsze na początku lekcji zaglądał do mojego zeszytu, który był miernikiem tego "co było, a co nie", bo wszystko miałam zapisane, i którego na koniec zawiodłam zwianiem z jakiejś ważnej klasówki. Ściągałam na chemii, na niemieckim. Z tyłu zeszytów miałam różne cytaty, wiersze i rysunki K. Rysowała mi w każdym zeszycie. Miłe wspomnienia. Nie zapomniałam jednak, co to znaczy marnować zdrowie przez szkołę i jeśli dziecko podeszłoby do mnie z płaczem, że dostało 4 zamiast 5, to tak bym mu nagadała, że już nigdy nie zapłakałoby z tego powodu. Ważne, żeby skończyć szkołę i odkrywać swoje pasje, a nie przejmować się niższymi stopniami, prawda? :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz