23 listopada 2009

Arnhild Lauveng "Byłam po drugiej stronie lustra"


Nawet najpiękniejszy krzew różany w styczniu wygląda jak kolczasty patyk. Takie już są róże, musimy tylko pamiętać, aby nie podejmować ważnych decyzji ani nie oceniać swojej wartości akurat w tym momencie. – Mądre słowa, zważając na paskudną jesień. Napisała je w swojej książce pt. Byłam po drugiej stronie lustra Arnhild Lauveng – była schizofreniczka i psycholog.

Lauveng opowiada o początkach choroby, o tym jak będąc młodą dziewczyną przestała się dobrze uczyć i pogrążyła w „szarości” schizofrenii. O tym jak słyszała głosy (a rozkazy wydawał jej groźny Kapitan), widywała wokół siebie stada wilków i „samotność” w białej i ciemnoniebieskiej sukience jednocześnie. A także o tym, jak tłukła przedmioty i cięła się odłamkami szkła. Latami przebywała w zakładach zamkniętych, w domach całodniowej opieki, wiele razy w izolatkach. Opowiada o swojej samotności, kiedy leżała przypięta pasami do łóżka i nie mogła o niczym decydować. Przy czym opisuje to wszystko z dwóch perspektyw – chorej i psychologa. Bo wielkim marzeniem Arnhild było zostać psychologiem, chociaż niewielu ludzi traktowało jej plany poważnie.

Spotykała różnych ludzi, jedni byli okrutni, drudzy dobrzy. Ale kiedy było z nią naprawdę źle, potrzebny był jej spokój i cierpliwość innych. Tak jak wtedy, gdy uciekła ze szpitala i przyjechali po nią policjanci, którzy starali się być jak najbardziej delikatni. Wspomina ich dobrze:

Trudno jest zrozumieć świat, gdy jest się w samym środku psychozy (…). Załamują się wszystkie skomplikowane strategie i pozostają tylko te najprostsze. Spokojny głos. Dobre oczy. Jasne polecenia.

Diagnozy (…) zaledwie opisują rzeczywistość. Jeśli mamy z r o z u m i e ć, musimy przyjrzeć się człowiekowi – pisze dalej. Uważa, że chociaż diagnoza jest potrzebna, to jednak każdy człowiek ma objawy związane ze swoją historią, a lekarze często o tym zapominają. Wilki pojawiały się przecież, kiedy przeżywała stres. Kapitan był jej własnymi wygórowanymi ambicjami. „Samotność” w sukience to jej dawna nauczycielka baletu. Okaleczając się sprawdzała, czy jeszcze żyje, czy w jej żyłach płynie krew, bo przecież wydawało jej się, jakby wtopiła się w szarość, jakby jej już nie było.

W wyzdrowienie Arnhild bardzo wierzyły jej matka i siostra. Oto historia którejś z przepustek:

Mama wiele razy była świadkiem sytuacji, gdy tłukłam filiżanki. Wiedziała, że potrafię poruszać się szybko jak błyskawica. Pamiętała, jak trudno było mnie powstrzymać, zanim szkoda stanie się faktem. A jednak nakryła do stołu swoim różanym serwisem, pokazując tym pełne zaufanie do mnie – choć ja tyle razy dowiodłam, że nie można powierzyć mi żadnej filiżanki. Oczywiście niczego nie stłukłam. To jasne, że nie mogłam zawieść jej zaufania.

Lauveng, jako psycholog, zwraca uwagę na to, by nie kończyć leczenia wtedy, gdy przynosi ono efekty, bo gwałtowny powrót chorego psychicznie człowieka do świata może być zbyt trudny. Mówi także o tym, że pacjenci powinni mieć prawo do nadziei, nawet kiedy chorują przewlekle, bo brak nadziei odbiera jakąkolwiek motywację do walki.
Wiele zawdzięcza terapeutom, którzy tej nadziei nie tracili:

Moi dwaj pierwsi terapeuci (…) wytrzymywali ze mną rok po roku, równie uważni, równie zainteresowani, tak samo zaangażowani, mimo że żadna korzyść nigdy do nich ode mnie nie powróciła. Nigdy w tym czasie nie nastąpiła u mnie żadna zauważalna poprawa, nie dokonał się żaden rozwój w dowolnym kierunku, a nawet przeciwnie, było ze mną coraz gorzej. A jednak oni jakoś to wytrzymywali. Wyznaczali mi wizyty, przychodzili na spotkania grupowe, tworzyli dla mnie oferty pomocy, z których nie potrafiłam skorzystać. Nie potrzebowali żadnych informacji zwrotnych, czy to działa (…). Pracowali dalej. Bez względu na wszystko.

Po przeczytaniu tej historii, zadaję sobie pytanie: czy nie zwątpiłabym będąc na ich miejscu? A także: czy potrafiłabym dać nadzieję komuś choremu tak bardzo jak ona?

To niezwykła książka, bo opowiada o tym, co wielu ludzi uznaje za niemożliwe – o procesie zdrowienia osoby chorej na chroniczną schizofrenię. Dzisiaj autorka nie bierze już żadnych leków. A nawet udało się jej spełnić irracjonalne marzenie :). Polecam. Nie tylko psychologom :P.

13 komentarzy:

  1. Hum, ostatnio pełno wokół takich książek. Jakoś za nimi nie przepadam, wolę własne przeżycia :)

    Widzę, że kwestię okołopsychologiczne nadgryzasz z każdej ze stron. To chyba dobrze.

    OdpowiedzUsuń
  2. Staram się nadgryzać :D Chociaż nie ukrywam, że nadgryzanie takich historii szczególnie mnie interesuje. Pewnie mój entuzjazm nieco osłabnie, kiedy zacznę się tego uczyć na poważnie, ale jakoś mnie to nie przeraża. Póki co idę jutro do przedszkola wybrać sobie niunia albo niunię :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Wybrać niunia albo niunię? Powiedz coś więcej, a nie - tak tajemniczo :P
    Z entuzjazmem zawsze tak jest, bo na studiach poza tym, co Cię interesuje, musisz się też uczyć horrendalnej ilości głupot. I to jest złe.

    OdpowiedzUsuń
  4. Teoretycznie student sam wybiera sobie dziecko do badania w przedszkolu i pyta rodziców, czy się na to zgadzają, ale dzisiaj miałam okazję się przekonać, że w praktyce to decyzja przedszkolanek. Muszę więc jeszcze trochę poczekać, zanim poznam niunię albo niunia;). Wiem tylko, że będzie miał/a 4 lata.
    Tak, na studiach uczy się nudnych albo mało potrzebnych rzeczy, ale w porównaniu ze szkołą to i tak Ameryka :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Wanno, już go widziałam! Ma na imię Mikołaj i jest uroczy :D Nie przestawałam się tam uśmiechać. Chyba lubię dzieci.

    OdpowiedzUsuń
  6. Mikołaj? Imię pasujące do obecnej chwili ;) Może to znak? W każdym razie - to dobrze, że Ci się "spodobał".
    Lubienie dzieci ułatwia życie. Może napisz o nim później notkę? :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie bardzo mogę, Wanno, bo nie wolno nam upubliczniać informacji o berbeciu :P Ale napiszę Ci, czy fajnie :P
    A tak z innej beczki - byłaś może na koziołkach?

    OdpowiedzUsuń
  8. Bardziej chodziło mi o Twoje odczucia i przemyślenia niż o dane berbecia ;)

    Koziołki? A cóż to takiego?

    OdpowiedzUsuń
  9. Dałabym sobie rękę uciąć, że wiesz co to koziołki :D To impreza poetycka w Lublinie. W tym roku z nieznanych przyczyn była tajna (ja się dowiedziałam dzień przed, że będą, nie było zresztą nigdzie wywieszonych plakatów). Muszę Cię mylić z pewną osobą :D

    OdpowiedzUsuń
  10. Całkiem być może, że mnie mylisz, bowiem z Lublinem mam niewiele wspólnego.)
    A co do imprez poetyckich - jakoś za nimi nie przepadam :P

    To może napisz coś o owych tajnych koziołkach, jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało ;)

    OdpowiedzUsuń
  11. W tym roku się nie wybrałam, bo nie chciało mi się iść samej. Kiedyś bywałam. Najpierw jest turniej jednego wiersza (jeden raz zdarzyło mi się wyjść na scenę i doznałam traumy :D), potem zaproszony poeta czyta swoje wiersze, odpowiada na pytania i wybiera zwycięzcę. Nawet lubię takie klimaty, chociaż i tak myślę sobie, że większość dobrych poetów umarła :P. Na przekór swoim uprzedzeniom kupiłam Piosenkę o zależnościach i uzależnieniach i mam nadzieję, że mnie chociaż trochę poruszy ;-)

    Ciociu Jago, to Ty? :D

    OdpowiedzUsuń
  12. Nie, to nie ciocia Jaga :)

    Mhm, rozumiem. Czyli może nie jest tak źle, chociaż to zależy od poziomu - hm, nazwijmy to - kunsztu ludzi biorących w tym udział.

    OdpowiedzUsuń
  13. Tak, jasne, że tak, ale wg mnie poezja ogólnie ostatnio poszła w złą stronę. Czekam na rozwój wydarzeń, bo nie wydaje mi się, żeby takie trendy miały się długo utrzymać :D Tą całą ponowoczesność można by (tak skrajnie;))porównać z wierszami dadaistów. Był pomysł, była moda. I szybko było po niej. Lubię np. Świetlickiego, ale wątpię, żeby za 50 lat ludzie uważali go za postać równą Herbertowi. Nie wiem, czy rozumiesz, co mam na myśli, bo może tłumaczę pokrętnie, w każdym razie czuję, że coś mi tu nie gra :P Ale upadki też są potrzebne, żeby później zauważyć wzloty. Tylko co wzleci, kiedy i czy w ogóle? :D

    OdpowiedzUsuń