19 lipca 2012

Zwyczajny dzień

PKS. Mijam autobus Lublin-Lwów, ruskie torby i panie o metalicznych zębach. Lubię ten klimat. Z głośnika wydobywa się kobiecy, wyraźny (co się rzadko zdarza) głos: „Autobus pospieszny do Rzeszowa, stanowisko 7”. Mimowolnie się uśmiecham.

Wsiadam do autobusu do Lubartowa i obserwuję przez okno grupkę młodych ludzi. Śmieją się głośno, sympatyczni. Trochę na rockowo. Dziewczyna w bluzie Iron Maiden i z burzą farbowanych rudych włosów (odrosty ciemne) żegna się z szatynką ubraną na czarno, o przyjemnej twarzy. Ta druga: „Gdzie ja byłam, kiedy ty stawiałaś piwo? Ja pierdolę”. Śmieją się i przytulają. Ruda idzie w stronę autobusu, za chwilę siada obok mnie. Drewniana bransoletka, czarne paznokcie, mocna muzyka szumi z jej słuchawek. W mojej mp3 leci jakaś łupanka, przełączam to, przy niej nie wypada.

Pani pulmonolog przepisała mi nowe leki. Już trzeci zestaw. – Czy to możliwe, że rozszerzyły mi się oskrzela i dlatego ciągle choruję? – Nie, to alergia. Wzmacnia astmę.

Wieczorem Pysia i Rudy leżą na moim łóżku, mają ponad 40-stopniową gorączkę. Są po zastrzykach, dla Pysi to już drugi dzień leczenia. Jakiś koci wirus. Doglądam, głaskam. Martwię się.

Niedługo zbiorę się do spania. Przy warczącej zamrażalce, która stoi bliska łóżka, z dwoma sierściuchami, do których ręka sama się wyciąga, nawet jak jest się bardzo senną. No bo weź nie pogłaszcz. Nie dość, że mięciutkie, to jeszcze chore, ech.

Jutro sesja u Anny, pierwsza po jej urlopie i odwiedziny u Czarka po dłuższej przerwie. Stęskniłam się za nimi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz