W babcinej kuchni spoglądam na kalendarz. Potem na drugi. 10. i 8. lipca (kiedy to piszę jest 9.). Przypominam sobie tunel czasoprzestrzenny utworzony w tym miejscu przez babcię, której razem z majem niechcący zerwał się czerwiec. Kalendarz z wyrywanymi co dzień kartkami wskazywał więc dobrą datę, a ten miesięczny – lipiec. Pomiędzy nimi był zawieszony czas, a w nim moje przemyślenia. Głupie, mądre, w każdym razie długie. Zastanawiałyśmy się z siostrą czy by nie zerwać teraz lipca, ale z drugiej strony wystarczy przesunąć kwadracik kawałek dalej i znowu jest metafizycznie.
Słucham sobie Requiem Mozarta (niechlubnie ściągniętego przed chwilą z Internetu) i myślę o tym, co powiedziała mi dzisiaj Spokojna Pani. Miewam u niej lepsze i gorsze momenty, dzisiaj był ten lepszy, bo obie stwierdziłyśmy, że mój horyzont myślenia z wąskiego paska zaczyna robić się trójkątem. To nic, że na świat muszę popatrzeć zupełnie inaczej niż dotychczas i przekonać siebie, że umysł zniekształca rzeczywistość. Przemyślę to dokładnie, potrzebne jest mi tylko trochę czasu.
Przydałby mi się manifest. Manifest do Samej Siebie, w którym przyznaję, że idealizm więcej w moim życiu zniszczył niż zbudował. To czubek góry lodowej, skutek wszystkich przykrych wydarzeń, które mnie ukształtowały. Tak naprawdę przecież każdy człowiek po bliższym poznaniu okazuje się tylko zwykłym człowiekiem. Albo aż. Czy będę miała odwagę go napisać?
A tak w ogóle to nie mogę doczekać się Woodstocka! :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz