28 kwietnia 2010

„Jestem po prostu sam”

Pisałam kiedyś o tym, że Anna Freud jako pierwsza zwróciła uwagę na problem samotności dziecka w szpitalu. Niedawno w książce pt. Zmagając się z chorobą nowotworową pod red. D. Kubackiej-Jasieckiej i W. Łosiaka przeczytałam:

Badania R.A Spitza wskazują, że hospitalizacja odczuwana jest przez dzieci jako objaw odtrącenia ich przez matkę. Tendencja ta występuje tym silniej, im młodszy jest wiek hospitalizowanych pacjentów. Poczucie odtrącenia i pozbawienia uczuć przez najbliższych wywołują w konsekwencji lęk i stan głębokiego osamotnienia, przechodzące w rozpacz i depresję. Choroba i związany z nią pobyt w szpitalu przeżywane są przez dzieci w kategorii utraty uczuć rodzicielskich.

K. Obuchowski uważa, że podstawową kategorią przeżywania procesu chorobowego przez dzieci jest utrata kontaktu z rodzicami i z domem. Świadczą o tym m.in. badania dzieci – byłych pacjentów, przeprowadzone po upływie 4 do 6 lat po opuszczeniu przez nie szpitala. Badane dzieci z reguły nie pamiętały przebiegu własnej ciężkiej choroby, dolegliwości z nią związanych, przeżytego bólu, lęku i cierpienia. Nie pamiętały również stosowanych wobec nich metod terapii medycznej; nie pamiętały bolesnych i uciążliwych zabiegów leczniczych.

Jedynym przeżyciem, o którym nie zapomniało żadne z badanych dzieci, było pozbawienie ich domu i opuszczenie przez rodziców. Uczucie samotności, utraty najbliższych, utraty poczucia przynależności – dominowały w dziecięcych wspomnieniach dawno przebytej choroby.
Samotność jest równie dotkliwa dla chorych dorosłych. O tym, jak może się czuć osoba przewlekle chora, mogłam przekonać się na szkoleniu w Hospicjum Małego Księcia, gdy naszym zadaniem było przygotowanie „ostatniego pożegnania” dla „naszego szefa”, tzn. ojca Filipa, który udawał (bardzo realistycznie), że przybył pożegnać się z teatrem. Finał tego zadania był zaskakujący. Było to dla wszystkich dużym przeżyciem.

Samotność zatruwa duszę człowieka. I chorego, i zdrowego. Oczywiście nie każdy patrzy na nią pesymistycznie. Są ludzie, którzy potrafią wykorzystać ją twórczo, a nawet muszą być sami, żeby tworzyć. Można o tym przeczytać w książce Samotność oswojona poprzez sztukę (o spojrzeniu artystów na samotność napiszę innym razem).

Jednak przeważnie jest ona stanem nienaturalnym. Do tego u ludzi chorych łączy się z ogromnym lękiem przed śmiercią oraz nierzadko troską o członków rodziny (niech przykładem tutaj będzie zamiana ról w relacji rodzic-dziecko - kiedy ciężko chore dziecko pociesza rodzica). Rodzina i przyjaciele boją się rozmawiać z chorym człowiekiem, odsuwają się od niego i pozostawiają bez wsparcia, pogrążonego w beznadziei i zmowie milczenia.

Jeśli członkowie rodziny nie wytrzymują, wtedy wkracza psycholog, wolontariusz – ktoś nieznajomy, kto na sytuację może popatrzeć z większym dystansem, kto nie boi się trudnych rozmów.

Interesuje mnie to, w jaki sposób psycholog może aktywnie pomagać chorym osobom. Dowiedziałam się o takiej metodzie jak wizualizacja, zastosowana po raz pierwszy w klinice onkologicznej przez Carla Simontona (wypożyczę sobie jego Triumf życia). Ale na zawsze zapamiętam, że najważniejsze jest, żeby być przy takiej osobie i nie bać się jej. Wiem, że to banał, ale ile w nim prawdy. :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz