Czułam wtedy coś pomiędzy miłością a przerażeniem, obrzydzeniem a litością. Nie lubiłam łez mojej matki. Łzy mojej matki były dla mnie jak wielka góra, na którą nie potrafiłam się wspiąć. Nic nie mogłam zrobić. Mówiłam jej, żeby nie płakała, ale to nie pomagało. Bałam się podejść do niej blisko i ją przytulić. Bo płakała tak bardzo.
Pamiętam, kiedy miałam pięć lat i z mamą szukałyśmy klucza, który ojciec gdzieś schował, żebyśmy nie mogły wyjechać z domu. Powiedziałam, że może w szafie, sprawdziła tam, ale klucza nie znalazłyśmy. Niby nic z tego nie rozumiałam. Piszę „niby”, bo chciałam z nią uciec.
Wtedy też, jako mała dziewczynka, miałam najwięcej sennych koszmarów. Śniły mi się kościotrupy biegające po skałach, groźne psy i parzące meduzy wyrzucone na brzeg morza. Albo że nie mogłam trafić do swojego mieszkania, pukałam do różnych drzwi, ale to ciągle nie były moje. Śnił mi się też Jezus. Wielki. Z porcelany. Krocząc zadeptywał ludzi. Nie było tam nikogo, kto by mnie obronił, tylko jakaś koleżanka z klasy A, z którą byłam na cześć. To był chyba koniec świata. Niebo było czarne, ludzie biegali, krzyczeli, a Jezus szedł niewzruszony, stawiając ogromne stopy na ludzkich istnieniach.
Tak, strach – przezroczysty szatan – towarzyszył mi całe dzieciństwo. Bałam się, kiedy coś stłukłam, obiłam mebel czy oblałam ścianę herbatą. Bałam się, kiedy nabrudziłam piachem i błotem z dworu. Raz, kiedy niechcący przewróciłam kwiatek stojący na dywanie, wpadłam w histerię. Ze szlochem szorowałam dywan, w który wsiąkła wilgotna ziemia. Myślę, że dzisiaj widząc taką scenę, popłakałabym się. Ale wtedy po prostu się bałam. Również tego, że to wszystko moja wina.
21 maja 2012
14 maja 2012
Kobiecość
„Trzon macicy w przodozgięciu o jednolitej echogeniczności i równym obrysie o wym. 40x22x40 mm. Endometrium hiperechogeniczne o równym obrysie i grubości obu warstw do 6 mm. Prawy jajnik zlokalizowany prawidłowo, ma wym. 37x20 mm, wielopęcherzykowy. Lewy jajnik zlokalizowany prawidłowo, ma wym. 29x20 mm, wielopęcherzykowy. W zatoce Douglasa wolnego płynu nie stwierdzono.”
A z polskiego na nasze oznacza to, że nic sobie nie uszkodziłam wchodząc na słupek w Poznaniu (nie, nie będę nawet próbować tłumaczyć jak to zrobiłam, bo nie wiem). Fioletowe łono zrobiło się normalne, brzuch jeszcze boli, ale skoro pan doktor (przystojny, o dłoniach jak pianista), mówi, że ok, to znaczy, że ok.
Trudna ta nasza kobiecość. Ciągłe zamyślenie.
Ale można też nosić ładne sukienki.
I czuć się wyzwoloną.
Tak współczesną aż do granic.
I machać ogniami na rynku w Poznaniu przy ładnej muzyce. I to wszystko jest normalne i dobre. Przeczytałam właśnie książkę Spalona żywcem autorstwa Souad i widzę duży kontrast. Ta dziewczyna tańcząca z zapalonym hula-hop i Souad. Podpalona przez szwagra na rozkaz rodziców za to, że zaszła w ciążę bez ślubu. Kobiecość. Kobiecość.
A z polskiego na nasze oznacza to, że nic sobie nie uszkodziłam wchodząc na słupek w Poznaniu (nie, nie będę nawet próbować tłumaczyć jak to zrobiłam, bo nie wiem). Fioletowe łono zrobiło się normalne, brzuch jeszcze boli, ale skoro pan doktor (przystojny, o dłoniach jak pianista), mówi, że ok, to znaczy, że ok.
Trudna ta nasza kobiecość. Ciągłe zamyślenie.
Ale można też nosić ładne sukienki.
I czuć się wyzwoloną.
Tak współczesną aż do granic.
I machać ogniami na rynku w Poznaniu przy ładnej muzyce. I to wszystko jest normalne i dobre. Przeczytałam właśnie książkę Spalona żywcem autorstwa Souad i widzę duży kontrast. Ta dziewczyna tańcząca z zapalonym hula-hop i Souad. Podpalona przez szwagra na rozkaz rodziców za to, że zaszła w ciążę bez ślubu. Kobiecość. Kobiecość.
6 maja 2012
Majówka w Komańczy
W Komańczy poczułam, że żyję. Wystawiając buzię do słońca na tarasie widokowym i zjadając herbatniki maczane w rozpuszczonej tabliczce czekolady, myślałam sobie, jak cudownie jest porzucić na chwilę wszystkie obowiązki. Dekolt piecze, nogi bolą, ale było warto. Kontakt z naturą musi przecież dawać trochę oczyszczającego cierpienia;-). W naszym domu spało mi się bardzo dobrze. Oto widok z okna. Wieczorami zaś fałszowałam do melodii granych przez Magdę. Kiedy już się naśpiewałyśmy i wyspałyśmy, poszłyśmy obejrzeć okolicę. Tablica była niepokojąca. Ale jedynym dzikim zwierzęciem, jakie spotkałyśmy, była salamandra. W Komańczy znajduje się cmentarz wojenny, bez nagrobków, z jednym tylko krzyżem. oraz Klasztor Sióstr Nazaretanek, które zachęcają do skromnego życia. Jest też odbudowana cerkiew z ładnym dachem. Obok niej był nagrobek Joanny. Zaciekawiło mnie, kim była, dlaczego umarła tak młodo i jak bardzo była kochana, skoro wyryto w pomniku takie epitafium. Główna wyprawa to trasa nad Jeziorka Duszatyńskie, które powstały poprzez osunięcie się ziemi w 1907 roku i odsłonięcie wód głębinowych. Prełuki i Duszatyn to miejsca, gdzie diabeł mówi dobranoc, ale nawet tam udało nam się spotkać miłych ludzi (żyję w przekonaniu, że w Bieszczadach mieszkają, ale też odwiedzają je fajni ludzie i jak do tej pory mi się to potwierdza). W drodze. Te drzewa sprawiały wrażenie, że za chwilę runą. Tabliczka radośnie oznajmia, że powrót do Komańczy zajmie nam 3,5h. Zajął mniej, uciekałyśmy przed burzą:-) Budzenie się do życia i rozkład, i wszystko takie spokojne. Ach, i jeszcze w drodze do Komańczy, miła pani z http://borninthe80.blogspot.com/pokazała nam rzeszowski rynek:-) Tak było pięknie. Aż szkoda wracać do nauki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)