Nigdy nie zapomnę tej dziewczyny. Poznałam ją podczas praktyk w centrum onkologii przed piątym rokiem. Była łysa, ale śliczna. Powiedziała
mi, żebym dotknęła jej guza na nodze. I że to wszystko stało się szybko, w
lipcu poczuła, że coś jest nie tak, we wrześniu miała już chemioterapię. Oprócz
nogi były jeszcze przerzuty w płucach - mówiła, że to małe guzki i lekarze
sprawdzają, czy znikną. Chciała jak najszybciej wrócić do domu, do chłopaka,
była niewiele młodsza ode mnie. Od tamtego spotkania minęły ponad dwa lata, a ja wciąż zastanawiam się, czy jej się udało.
Wtedy dotknęłam raka po raz pierwszy.
Niedawno przeczytana książka Mukherjee
wzbudziła we mnie jednocześnie przerażenie i zachwyt. Bo rak jest częścią nas
samych, naszym doskonalszym, nieśmiertelnym odbiciem. Autor nadał mu ludzkie
cechy: inteligencję, spryt, złośliwość, ironię. Poza tym dobitnie pokazał, jak wielką sztuką jest rozmowa z osobą
chorą. Ciągle myślę o tym, czy się jej nauczę.
Ciężko mi było rozstać się z tą
książką. Tak dużo było w niej nadziei. Chorujących i całych pokoleń onkologów. Od razu wzięłam się za inną. Nie miałam ochoty na nic wesołego. Padło
na „Eli, Eli”.