Psychodrama to bardzo
ciekawa rzecz. Najpierw wydaje się dziwaczna i żenująca, a potem nagle człowiek
uświadamia sobie, że naprawdę działa i zmusza do przemyśleń. W skrócie można
powiedzieć, że to „rozmowy” z ludźmi, którym na żywo nie możemy pewnych rzeczy
powiedzieć, wcielanie się w te osoby i mówienie tego, co my sami chcielibyśmy
od nich usłyszeć. Są to także zabawy, niby niewinne, a w rzeczywistości projekcyjne,
na które, nie ma siły, złapie się nawet psycholog.
Pierwszego dnia chciałam
uciekać.
Drugiego zdecydowałam, że chcę.
Trzeciego stwierdziłam, że nie znalazłam się tam przypadkiem. Nie dość, że mam szansę spróbować czegoś zupełnie różnego niż terapia indywidualna, to jeszcze pozwoli mi wyleczyć się ze strachu przed publicznymi wystąpieniami. Tam występuje się cały czas.
Drugiego zdecydowałam, że chcę.
Trzeciego stwierdziłam, że nie znalazłam się tam przypadkiem. Nie dość, że mam szansę spróbować czegoś zupełnie różnego niż terapia indywidualna, to jeszcze pozwoli mi wyleczyć się ze strachu przed publicznymi wystąpieniami. Tam występuje się cały czas.
Żeby zobrazować, co się mniej
więcej dzieje i będzie działo w mojej głowie podczas 240 godzin
psychodramy, przywołam scenę z filmu "Niemożliwe" o tsunami w 2004 roku. Jest już po wszystkim,
Naomi Watts jako Maria leży w szpitalu i nagle zaczyna wymiotować wszystkimi
brudami, jakie połknęła w czasie, kiedy próbowała się ratować. Tutaj też zwraca
się brudy. No cóż, nie ma co udawać, że tsunami nie było.
Dla moich przyszłych
pacjentów. Ale też dla siebie. Będzie ciekawie.