Moja Julio. Nie byłaś zbyt ludzka. Pomiędzy Chrystusem a idealnym
zlepkiem genów. Mieściły się w Tobie wszystkie moje pragnienia. O ciepłych
wieczorach, spokoju, przyjemnych świętach. Byłaś zaprzeczeniem tego
wszystkiego, co przeżyłam. Obiecałam Ci, że z Tobą będzie inaczej. Że już
nigdy. Że już zawsze. Że nikt Cię nie skrzywdzi.
Urocze spojrzenie, beztroska, piękna, jasna sukienka. I
jeszcze umiałaś ładnie rysować. Ja nigdy nie umiałam, bo pani w szkole
powiedziała, że ze mnie to plastyczki nie będzie.
Rozmyślałam o Tobie, chociaż najczęściej chciałam po prostu
Cię przytulić.
Najwięcej pisałam do Ciebie, kiedy się bałam. A bałam się,
jak wiesz, bardzo wielu rzeczy. Kupować bilet na stacji PKP, czytać
wypracowania na lekcji, a potem referaty na studiach, spać sama w pokoju, kiedy
wszyscy inni już zasnęli, ciemności, ciszy, nudy, samotnych upalnych dni o
dźwięku krajzegi.
I Złego. Pamiętam, jak przychodził do mnie w snach. Jak się
zbliżał do mojego łóżka. Przechodząc obok lustra, bałam się, że zobaczę w nim
czarne oczy, nie tylko tęczówki, ale i białka. Wtedy nie przyszło mi do głowy,
że boję się swojego gniewu. Że on był tak wielki. Do tych, którzy sprawili, że było
źle, do tych, którzy tego nie zauważyli. I do tych, którzy mieli te ciepłe wieczory
i spokój.
Potem starałam się bronić. Kupiłam ptaki, bo mimo klatki,
wydawały mi się wolne. W nocy spały na drążkach z główkami schowanymi w pióra,
a ja wiedziałam, że nie jestem sama i było mi raźniej.
Chodziłam do Anny. Trwało to bardzo długo. I im dłużej
trwało, tym mniej myślałam o Tobie. W końcu kiedyś powiedziałam Annie, że
miałam dawniej takie marzenie, żeby mieć śliczną i mądrą córeczkę i dać jej
wszystko, czego nie miałam. A ona odpowiedziała coś dziwnego. Że byłaś mną sprzed lat.
Wszystko złożyło się w jedną całość. Nienawiść do ludzi, a
obok obraz szczęśliwej, małej Oli.
Może mi kiedyś wybaczysz, Julio, że tak wyszło. Że nie
będziesz prawdziwa. Że się nie urodzisz, jak obiecywałam Ci kiedyś w wierszach.
Nie byłaś stąd.