Poranki to dla mnie ciężki temat.
Jestem skrajnym przypadkiem sowy, najchętniej kładłabym się o 3 i
wstawała o 10. Jeśli istnieje sprawa, dla której mogę regularnie
zrywać się rano, to jest to praca w zawodzie. Lata
studiów, wolontariatów, podyplomówki, długie szukanie
pracy, turbulencje w postaci (zbyt) wielu zmian od marca tego roku –
to wszystko świadczy o tym, że psychologia jest moim życiem,
jakkolwiek tanio to może zabrzmieć.
Żeby dotrzeć do pracy, muszę
przejechać cały Kraków. Najbardziej lubię mijać Wawel, który za
każdym razem wygląda inaczej. Czasem jest niewyraźny przez dym
unoszący się nad rzeką, czasem znika we mgle i wtedy czuję
jednocześnie ekscytację i strach, bo lubię przedzierać się przez
gęstą mgłę. Po deszczu ma intensywne kolory, a w ponure dni
przypomina groźny zamek Kafki. Czasami siedzę w autobusie po
przeciwnej stronie i znad głów ludzi widzę tylko jego kawałek, gonię go wzrokiem i
wiem, że choćbym nie wiem jak bardzo odwracała głowę, nie
ogarnę go całego. Albo się zamyślam i nie pamiętam, żeby w porę
na niego spojrzeć, jest przystanek Konopnicka i wiem, że muszę
czekać do popołudnia.
Dzisiaj było wyjątkowo ładnie. W nocy poprószył śnieg, a teraz było czyste, fioletowe niebo. W oddali
ogniste budynki wystawały z szarej ziemi. Obudziłam się taka
wściekła, a ten widok jakoś mnie ukoił. Do tego jechałam
późniejszym autobusem i nie widziałam Blondyny. Zwyczajna,
farbowana Blondyna towarzyszy mi każdego ranka. Zwróciłam na nią
uwagę, bo ma jedną z bardziej przytomnych twarzy o 6:35.
Kiedy wsiadam, ona już jest w autobusie, zastanawiam się, o której musi wstawać, ja przed 6.
Kawa i Wawel, tylko to mnie ratuje.
Jadę do moich schizofreników, z którymi czuję się dobrze.