Czułam się jakbym jechała zostawić gdzieś swoje marzenia. Nie
chciałam się ich pozbywać.
- Przepraszam, bezrobocie to tu? – zapytała kobieta o twarzy
zniszczonej alkoholem.
- Tak, tu. – odpowiedziałam.
Urząd pracy w Krakowie znajduje się w dziwnym miejscu. Wysiada
się na przystanku, gdzie wokół są same krzaki. Trzeba iść dróżką, która otacza rosnące swawolnie kępy.
Na tym przystanku wysiadło kilka osób. Widać było, że podążają w tym
samym kierunku.
Bałam się.
Gdy czekałam na miejscu przed odpowiednim pokojem, usiadł
obok mnie młody, podchmielony mężczyzna i zaczął rozłupywać orzechy mamrocząc
coś pod nosem. Inny nerwowo chodził w tę i z powrotem narzekając, że spóźnił
się 10 minut, a czeka już 2 godziny. Ruda pani, przypominająca Kingę Preis, powiedziała, że kiedyś czekała 6 godzin i że to wszystko jest bez sensu. Siedzący
obok niej facet przytaknął.
W końcu Nerwowy zrezygnował. Zostałam poproszona do środka.
Łysy pan donośnym głosem poinformował mnie o prawach i obowiązkach, wręczył dużo kartek, dużo też
zostawił dla siebie, zbierając uprzednio na każdej mój podpis albo dwa. Był dla
mnie uprzejmy.
Wracając zobaczyłam na przystanku gówno. Pomyślałabym, że
psie, ale był też papier toaletowy. Czyżby komuś puściły nerwy?
W tramwaju zadałam sobie pytanie: czy nadal chcę pomagać
ludziom. Odpowiedź brzmiała: tak.